niedziela, 26 stycznia 2014
piątek, 24 stycznia 2014
Epilog
Od dwóch dni deszcz nieustannie padał. Niektóre rzeki były bliskie wylania, gdzieniegdzie ludzie wynosili wszystkie cenne rzeczy z domów, by nieunikniona powódź nie pozbawiła ich całego majątku.
Pomimo okropnej pogody dwójka ludzi wspinała się, brodząc w błocie, na szczyt niewielkiego wzgórza. Okryci płaszczami przeciwdeszczowymi mknęli w milczeniu przed siebie.
Kiedy udało im się dobrnąć do celu, oboje wyprostowali się.
- To już trzy miesiące - zaczął chłopak, muskając palcami posąg. - Niedługo się ociepli.
- Czy ona... Ona wtedy zniknie?
- Nie mam pojęcia.
- Nie chcę, by odchodziła - szepnęła dziewczyna, ocierając łzy z oczu.
Jason objął ją rękoma i przytulił.
Jane wiedziała, że chłopak był teraz jedyną osobą, do której mogła zwrócić się o wsparcie. Nikt jej nie rozumiał, i zapewne nikt jej nigdy nie zrozumie. Tego bólu, który siedział zakotwiczony w jej sercu. Tylko Jason mój pojąć, dlaczego codziennie obwinia się o śmierć swojej przyjaciółki.
Jane nie chciała jej opuszczać. Niestety w życiu tak jest, że nowe, niezrozumiałe rzeczy uważamy za coś złego.
- Myślisz, że Rechi wini nas za to?
- Mam cichą nadzieję, że nie. Co nie oznacza, że nie jesteśmy winni.
Niebo rozbłysnęło, a po chwili dźwięk grzmotu donośnie rozniósł się po całym lesie.
- Zapomniałabym - Jane chwyciła niewielki plecak, i wyciągnęła z niego naszyjnik. - To miał być prezent na twoje urodziny. Chyba nie ma sensu na nie czekać...
Dziewczyna zapięła naszyjnik na szyi Rechi. Przez chwilę wgapiała się w literki namalowane na drewnianych koralikach.
- Na zawsze razem - mruknęła sama do siebie, chowając się w objęciach chłopaka.
taaaaak, to koniec. wiem, że jest super mega krótki, ale sądzę, że wystarczy. dziękuję każdej osobie, która kiedykolwiek zajrzała na tego bloga i przeczytała chociażby zdanie.
mam nadzieję, że trwanie ze mną nad tą historią nie było aż tak nudne. xD
trzymajcie się. (":
Pomimo okropnej pogody dwójka ludzi wspinała się, brodząc w błocie, na szczyt niewielkiego wzgórza. Okryci płaszczami przeciwdeszczowymi mknęli w milczeniu przed siebie.
Kiedy udało im się dobrnąć do celu, oboje wyprostowali się.
- To już trzy miesiące - zaczął chłopak, muskając palcami posąg. - Niedługo się ociepli.
- Czy ona... Ona wtedy zniknie?
- Nie mam pojęcia.
- Nie chcę, by odchodziła - szepnęła dziewczyna, ocierając łzy z oczu.
Jason objął ją rękoma i przytulił.
Jane wiedziała, że chłopak był teraz jedyną osobą, do której mogła zwrócić się o wsparcie. Nikt jej nie rozumiał, i zapewne nikt jej nigdy nie zrozumie. Tego bólu, który siedział zakotwiczony w jej sercu. Tylko Jason mój pojąć, dlaczego codziennie obwinia się o śmierć swojej przyjaciółki.
Jane nie chciała jej opuszczać. Niestety w życiu tak jest, że nowe, niezrozumiałe rzeczy uważamy za coś złego.
- Myślisz, że Rechi wini nas za to?
- Mam cichą nadzieję, że nie. Co nie oznacza, że nie jesteśmy winni.
Niebo rozbłysnęło, a po chwili dźwięk grzmotu donośnie rozniósł się po całym lesie.
- Zapomniałabym - Jane chwyciła niewielki plecak, i wyciągnęła z niego naszyjnik. - To miał być prezent na twoje urodziny. Chyba nie ma sensu na nie czekać...
Dziewczyna zapięła naszyjnik na szyi Rechi. Przez chwilę wgapiała się w literki namalowane na drewnianych koralikach.
- Na zawsze razem - mruknęła sama do siebie, chowając się w objęciach chłopaka.
taaaaak, to koniec. wiem, że jest super mega krótki, ale sądzę, że wystarczy. dziękuję każdej osobie, która kiedykolwiek zajrzała na tego bloga i przeczytała chociażby zdanie.
mam nadzieję, że trwanie ze mną nad tą historią nie było aż tak nudne. xD
trzymajcie się. (":
sobota, 18 stycznia 2014
Rozdział 19
Smutek zakorzenia się w nas jak chwast. Owija swoje korzenie wokół serca, coraz to głębiej wnikając w nasze wnętrze. Wtedy płaczemy. Pozwalamy mu się rozrastać. Nieszczęśliwi, skonani, wpadamy w czarną głębię, z trudem oddychając czy myśląc. Ból bezwstydnie wywierca w nas coraz to większe dziury, które z czasem nie są możliwe do załatania. Płaczemy głośniej. Potrafimy wyczuć, w jakiej żałosnej sytuacji pozostawił nas los. Czarna głębia powiększa się, a my toniemy, walcząc o nadzieję. Następna jest udręka. Wkrada się do środka, z początku niezauważona, a potem zaczyna snuć swe wyblakłe promienie dookoła, które zmuszają nas, byśmy upadli na ziemię. Płacz zamienia się w ciche szlochy. Zdajemy sobie sprawę, że zostaliśmy przykuci do dna. Mamy w sobie coraz więcej dziur, a smutek swymi korzeniami oplótł nasze dusze. Nadzieja, którą dysponowaliśmy, ta malutka iskierka znika pochłonięta żalem, goryczą, rozpaczą. My, leżący na lodowatej posadzce, wiemy, że nie ma ratunku. Chwast jest ogromny, a z dna czarnej głębi nie widać jasności. Właśnie wtedy łzy są już niepotrzebne. Były tylko dodatkiem, gdy myśleliśmy, że to przez nie objawia się prawdziwy ból. Cierpienie staje się jedynym władcą. Nie liczy się już nic. Prawdziwe, rzeczywiste i nieugięte nieszczęście wciąga nas w swe bezlitosne fale, a my zanikamy, wiedząc, że nie ma ratunku.
Czułam, że tonę. Nie widziałam ręki, która chwyciłaby moją dłoń i pociągnęła do góry, pozwalając odetchnąć.
Nicość była wszędzie. Wkradała się miedzy moje palce, chcąc wciągnąć mnie jeszcze głębiej.
A moja nadzieja? Widziałam ją. Była tuż obok, siedząc na miejscu pasażera. Czy ona też tonęła? Nie miałam pojęcia. Jej policzki pozostały suche odkąd straciłam Coltona. Może dryfowała wśród niekończących się fal? Nie zamierzałam pytać.
Z trudem kręciłam kierownicą, zmieniając biegi. Większość nastolatków w wieku szesnastu lat świetnie radziło sobie z prowadzeniem. Jednak mój tata wolał, gdy nie zbliżałam się do pedału gazu. Teraz szczerze go za to nienawidziłam.
Stwierdziłam, że musimy wszystko dokończyć. Nie mogłam po prostu beczeć w nieskończoność przy palącym się domu. Niedługo zjawiłaby się tam straż, więc trzeba było szybko uciec. Poza tym został nam kamień. Głupotą byłoby zostawić go w bagażniku samochodu, bo zawsze istniała opcja, że ktoś, a nawet gorzej, Weegs, dostanie go w swoje łapy.
Postanowiłyśmy go zakopać, tak, jak na początku cała nasza trójka zaplanowała.
Kurczowo chwyciłam się kierownicy, gdy znów silnik samochodu zgasł. Od celu dzielił nas jakiś kilometr, za szybą było ciemno jak .... Wolałam nie kończyć.
Gdy kolejne próby odpalenia pojazdu poszły na marne, ze złością uderzyłam w boczną szybę i wyszłam na zewnątrz. Z hukiem zatrzasnęłam drzwi, następnie opierając się o nie. Przygryzłam wargę, pouczając się w myślach.
Jesteś tak blisko końca, Rechi. Weź się w garść i dobiegnij do mety!
A co, jeśli nie potrafię? - powiedziałam sama do siebie.
Moje zdeterminowane drugie ja puknęło się w głowę.
Nie możesz tego tak zostawić. Pomyśl o konsekwencjach.
Cały czas o nich myślę!
Wsiadaj do maszyny i pokaż, że jednak nie jesteś beznadziejna.
Dopiero teraz zauważyłam, że obok mnie stoi Andia.
- Możemy pójść na nogach - zaproponowała, trzymając w rękach kamień owinięty płótnem.
Kiwnęłam głową na znak zgody, po czym ruszyłyśmy, drepcząc w ciszy po kamieniach. Jakieś dwadzieścia minut temu deszcz ustał, pozostawiając za sobą błoto. Wędrówka do lasu, gdzie panoszy się mrok, a brązowa maź tylko czeka, żeby wchłonąć twojego buta nie była czymś przyjemnym. Lecz teraz nie liczyłam na przyjemności. Pot ściekający na moje brwi, czerwone wypieki na twarzy czy pobrudzone ubrania pozwalały mi nie zapomnieć, że nadal tu byłam.
- Jesteś pewna, że taki dół wystarczy?
- Tak, jestem - powtórzyłam po raz setny.
Niestety tak nie było. Miałam ochotę wyrzucić kamień obok jakiegoś drzewa i sobie pójść. To dość idiotyczne rozwiązanie.
Jednak zanim Andia położyła opluxum na dnie, postanowiłyśmy chwilę pomilczeć. Może to dziwne, ale czułam się jak na pogrzebie. Pomyśleć, że to wszystko miało się zaraz skończyć. Nigdy więcej śmierci. Koniec wiecznego obwiniania siebie za wszystko, co się zdarzyło. Niestety byłam smutna. Tam, w mieście, zostawiłam swoich przyjaciół. Nieświadomi tego, co się działo, pewnie dalej rozmyślali, czy zaakceptować dziwoląga Rechi. Kochałam ich, a nawet nie mogłam się pożegnać. Znowu czułam fale. Nie mogły mnie zabrać. Jeszcze nie teraz.
Po dłuższej chwili Andia ułożyła kamień na dnie, a ja zajęłam się zasypywaniem dziury ziemią. Zakopywałam samą siebie. Uśmiechniętą dziewczynę, której największym problemem była nauczycielka historii. Dni spędzone w szpitalach i wizyty u lekarzy stawały się coraz bardziej odległe. Teraźniejsza "zdrowa" ja cierpiała z powodu bólu serca. Chciałabym, żeby ktoś wynalazł lek na rozpacz. Dwie tabletki dziennie? Dlaczego nie.
Z każdym ruchem łopaty moja mama, Coltoni wszyscy inni wydawali się zanikać. Przed oczami migały mi sceny, w których matka narzekała na przeciekający zlew w kuchni, rozlaną kawę na wersalce. Colton wpadający na wazon. Tajemniczy pokój, butelki po piwie na biurku. Dziwne wspomnienie. Moment, w którym wyobrażałam sobie, że czuję jego palce na mojej dłoni, gdy dzielił nas sweter. Głupie uśmiechy, przekomarzanie się. Zmartwienie i troska. Bez współczucia. Chęć pomocy. Nasz pierwszy i zarazem ostatni pocałunek. Zimne wargi.
Po chwili nie było już niczego. Zostało tylko naczynie. Ciało Rechi, które także zaraz miało zniknąć.
Odwróciłam się i z determinacją spojrzałam na blondynkę. Uśmiechnęła się do mnie ponuro, po czym skierowała rękę w moją stronę.
Jedyne, co musiałam zrobić, to się skupić. Oczekiwałam czegoś od niej, jak i ona ode mnie.
W głowie miałam tylko jedno imię.
Andia.
Wytężyłam wszystkie zmysły, skupiając się jej bladych palcach. Gdy wyciągnęłam swoją dłoń do przodu, poczułam zimno. Emanowało z niej z ogromną mocą, która bez problemu mogłaby mnie ogarnąć, gdybym się nie stawiała.
Pragnęłam śmierci tej dziewczyny. Szczerze pragnęłam, by umarła. To nie były skutki nienawiści, ale zrozumienia. Chciałam, by umarła i odnalazła spokój. By nie musiała się męczyć rzeczywistością.
Zacisnęłam powieki.
Kiedy nasze palce się zetknęły, pozwoliłam, by fale całkowicie mnie pochłonęły.
Czułam, że tonę. Nie widziałam ręki, która chwyciłaby moją dłoń i pociągnęła do góry, pozwalając odetchnąć.
Nicość była wszędzie. Wkradała się miedzy moje palce, chcąc wciągnąć mnie jeszcze głębiej.
A moja nadzieja? Widziałam ją. Była tuż obok, siedząc na miejscu pasażera. Czy ona też tonęła? Nie miałam pojęcia. Jej policzki pozostały suche odkąd straciłam Coltona. Może dryfowała wśród niekończących się fal? Nie zamierzałam pytać.
Z trudem kręciłam kierownicą, zmieniając biegi. Większość nastolatków w wieku szesnastu lat świetnie radziło sobie z prowadzeniem. Jednak mój tata wolał, gdy nie zbliżałam się do pedału gazu. Teraz szczerze go za to nienawidziłam.
Stwierdziłam, że musimy wszystko dokończyć. Nie mogłam po prostu beczeć w nieskończoność przy palącym się domu. Niedługo zjawiłaby się tam straż, więc trzeba było szybko uciec. Poza tym został nam kamień. Głupotą byłoby zostawić go w bagażniku samochodu, bo zawsze istniała opcja, że ktoś, a nawet gorzej, Weegs, dostanie go w swoje łapy.
Postanowiłyśmy go zakopać, tak, jak na początku cała nasza trójka zaplanowała.
Kurczowo chwyciłam się kierownicy, gdy znów silnik samochodu zgasł. Od celu dzielił nas jakiś kilometr, za szybą było ciemno jak .... Wolałam nie kończyć.
Gdy kolejne próby odpalenia pojazdu poszły na marne, ze złością uderzyłam w boczną szybę i wyszłam na zewnątrz. Z hukiem zatrzasnęłam drzwi, następnie opierając się o nie. Przygryzłam wargę, pouczając się w myślach.
Jesteś tak blisko końca, Rechi. Weź się w garść i dobiegnij do mety!
A co, jeśli nie potrafię? - powiedziałam sama do siebie.
Moje zdeterminowane drugie ja puknęło się w głowę.
Nie możesz tego tak zostawić. Pomyśl o konsekwencjach.
Cały czas o nich myślę!
Wsiadaj do maszyny i pokaż, że jednak nie jesteś beznadziejna.
Dopiero teraz zauważyłam, że obok mnie stoi Andia.
- Możemy pójść na nogach - zaproponowała, trzymając w rękach kamień owinięty płótnem.
Kiwnęłam głową na znak zgody, po czym ruszyłyśmy, drepcząc w ciszy po kamieniach. Jakieś dwadzieścia minut temu deszcz ustał, pozostawiając za sobą błoto. Wędrówka do lasu, gdzie panoszy się mrok, a brązowa maź tylko czeka, żeby wchłonąć twojego buta nie była czymś przyjemnym. Lecz teraz nie liczyłam na przyjemności. Pot ściekający na moje brwi, czerwone wypieki na twarzy czy pobrudzone ubrania pozwalały mi nie zapomnieć, że nadal tu byłam.
- Jesteś pewna, że taki dół wystarczy?
- Tak, jestem - powtórzyłam po raz setny.
Niestety tak nie było. Miałam ochotę wyrzucić kamień obok jakiegoś drzewa i sobie pójść. To dość idiotyczne rozwiązanie.
Jednak zanim Andia położyła opluxum na dnie, postanowiłyśmy chwilę pomilczeć. Może to dziwne, ale czułam się jak na pogrzebie. Pomyśleć, że to wszystko miało się zaraz skończyć. Nigdy więcej śmierci. Koniec wiecznego obwiniania siebie za wszystko, co się zdarzyło. Niestety byłam smutna. Tam, w mieście, zostawiłam swoich przyjaciół. Nieświadomi tego, co się działo, pewnie dalej rozmyślali, czy zaakceptować dziwoląga Rechi. Kochałam ich, a nawet nie mogłam się pożegnać. Znowu czułam fale. Nie mogły mnie zabrać. Jeszcze nie teraz.
Po dłuższej chwili Andia ułożyła kamień na dnie, a ja zajęłam się zasypywaniem dziury ziemią. Zakopywałam samą siebie. Uśmiechniętą dziewczynę, której największym problemem była nauczycielka historii. Dni spędzone w szpitalach i wizyty u lekarzy stawały się coraz bardziej odległe. Teraźniejsza "zdrowa" ja cierpiała z powodu bólu serca. Chciałabym, żeby ktoś wynalazł lek na rozpacz. Dwie tabletki dziennie? Dlaczego nie.
Z każdym ruchem łopaty moja mama, Coltoni wszyscy inni wydawali się zanikać. Przed oczami migały mi sceny, w których matka narzekała na przeciekający zlew w kuchni, rozlaną kawę na wersalce. Colton wpadający na wazon. Tajemniczy pokój, butelki po piwie na biurku. Dziwne wspomnienie. Moment, w którym wyobrażałam sobie, że czuję jego palce na mojej dłoni, gdy dzielił nas sweter. Głupie uśmiechy, przekomarzanie się. Zmartwienie i troska. Bez współczucia. Chęć pomocy. Nasz pierwszy i zarazem ostatni pocałunek. Zimne wargi.
Po chwili nie było już niczego. Zostało tylko naczynie. Ciało Rechi, które także zaraz miało zniknąć.
Odwróciłam się i z determinacją spojrzałam na blondynkę. Uśmiechnęła się do mnie ponuro, po czym skierowała rękę w moją stronę.
Jedyne, co musiałam zrobić, to się skupić. Oczekiwałam czegoś od niej, jak i ona ode mnie.
W głowie miałam tylko jedno imię.
Andia.
Wytężyłam wszystkie zmysły, skupiając się jej bladych palcach. Gdy wyciągnęłam swoją dłoń do przodu, poczułam zimno. Emanowało z niej z ogromną mocą, która bez problemu mogłaby mnie ogarnąć, gdybym się nie stawiała.
Pragnęłam śmierci tej dziewczyny. Szczerze pragnęłam, by umarła. To nie były skutki nienawiści, ale zrozumienia. Chciałam, by umarła i odnalazła spokój. By nie musiała się męczyć rzeczywistością.
Zacisnęłam powieki.
Kiedy nasze palce się zetknęły, pozwoliłam, by fale całkowicie mnie pochłonęły.
Subskrybuj:
Posty (Atom)