piątek, 27 grudnia 2013

Rozdział 18

Stanęłam przed autem, chwytając dłonią klamkę. Przez chwilę wahałam się, czy wejść, czy jednak nie. Nie byłam osobą mściwą, ale nie chciałam zabić doktora Weegsa. Miałam tylko pozbawić go możliwości dalszej zabawy ludźmi. To było coś dobrego... Przynajmniej tak myślałam.
Tym razem usiadłam z tyłu. Pozwoliłam Andii usiąść obok Coltona. Dziewczyna wydawała się być trochę zagubiona. Rozumiem, że jako eksperyment musiała zrezygnować z wielu rzeczy, ale to wyglądało tak, jakby bała się jeździć samochodem. Możliwe, że doktorek nie brał ją na żadne wycieczki. W końcu mała przejażdżka po mieście z dziewczyną, która może zabić osobę jednym ruchem palca nie była zbyt bezpieczna.
- Więc co robimy? - zapytał wkurzony chłopak, kręcąc kierownicą.
- Nie wiem. - Odpowiedziała Andia, nieśmiało zerkając na mnie. Jak na kogoś o wielkiej mocy była dość... niewinna?
- Ja i Andia możemy wejść do środka bez problemu. Przecież nikt się chyba na nas nie rzuci - próbowałam zażartować, ale moi towarzysze nie odebrali tego zbyt ciepło.
- Równie dobrze mógłbym się włamać - zaproponował chłopak.
Ta opcja odpadała. Weegs nie był silny, ale miał mnóstwo tych swoich strzykawek, które pozbawiają przytomności dość szybko. Wystarczyłoby, że rudzielec byłby w tym czasie w laboratorium, a Colton już spadał na przegraną pozycję.
- Nie - burknęłam przygnieciona wizją Coltona leżącego bezwładnie na podłodze.
- Niby dlaczego? 
- Tobie łatwo wyrządzić jakąkolwiek krzywdę - Andia niespodziewanie włączyła się w rozmowę. - My możemy umrzeć tylko, jeśli jedna z nas zaatakuje drugą.
Dobre wytłumaczenie. Punkt dla Andii.
Chłopak przez chwilę milczał.
- Jeśli uda mu się przeciągnąć Rechi na swoją stronę?
- Przepraszam - wybuchłam niekontrolowaną złością - wyglądam na tak głupią?
Przez niego moja mama nie żyła, znajomi się mnie bali, a ja musiałam okłamywać ojca. 
- Nie o to chodziło. Łatwo uwierzyć komuś, kiedy ten obiecuje różne rzeczy.
- Oczywiście - prychnęłam.
- Może zmusimy go, by to z nas wyciągnął? - zaproponowała dziewczyna. W lusterku mogłam zobaczyć, że patrzy przed siebie niemal pustym wzrokiem.
- Opluxum? 
- Tak... - dodała cicho. - Chyba to.
- Niemożliwe - Colton od razu zburzył małą wieżyczkę nadziei, która powstała w mojej głowie. - Doktorek mówił, że tego nie da się wyciągnąć.
- Może kłamał? - Wieżyczka wciąż miała fundamenty.
- Próbował kiedyś z tego swojego szczura. Nie poszło zbyt dobrze.
- Jeśli komuś innemu by się udało? 
Wieżyczko, nie rozpływaj się!
- Wtedy byłybyście jak lew w cyrku. Reszta życia za kratami.
Żegnaj, wieżyczko.
W gardle mnie drapało, chciałam się czegoś napić, było mi cholernie gorąco, miałam ochotę wydrapać sobie paznokciami serce i wyrzucić je gdzieś daleko. Ale byłam tak blisko końca. Nie mogłam poddać się w takiej chwili.
- Więc ja i Andia wchodzimy do środka, zabieramy cały ten kamyczek i wychodzimy. To nasz plan? 
Colton pokręcił przecząco głową.
- Na pewno ma gdzieś indziej próbki opluxum. Wypadałoby...
- Zniszczyć całe laboratorium - dokończyłam za chłopaka, opierając głowę na szybie.
Szykowało się niezłe przedstawienie.


Po jakimś czasie zaparkowaliśmy przed kliniką. Deszcz ciągle padał, więc odciągałyśmy jak najdłużej wyjście z samochodu.
- Dacie sobie radę? - chłopak co chwilę zadawał to samo pytanie, jakby czekał, abyśmy go zaprosiły do naszej małej misji sabotażowej.
- Tak - odpowiedziałam, ściągając rękawiczki. Nie były mi już potrzebne.
Rzuciłam ostatnie spojrzenie na Coltona, który wbił się głęboko w fotel, donośnie stukając palcami w kierownicę.
- Jeśli nie wyjdziecie za dziesięć minut, wchodzę.
- Jasna sprawa - burknęłam, wychodząc z auta i zatrzaskując drzwi.
Andia wysiadła zaraz za mną. Ruszyłyśmy w kierunku kliniki, a ja zacisnęłam palce w pięści. Będzie dobrze. Zerknęłam na dziewczynę. Mimo, iż byłyśmy na wygranej pozycji, widziałam, że się bała. Przerażona, próbowała dumnie stąpać przed siebie. Nie miałam pojęcia, ile czasu spędziła tutaj, ale to była ostatnia rozgrywka, Musiała sobie poradzić z strachem.
Zanim zniknęłam w przedsionku, uśmiechnęłam się w stronę auta. Byłam pewna, że Colton to zauważył.
- W końcu wróciliście! - rzucił rozradowany Weegs, ale gdy tylko stanął przed nami, przybrał obojętny wyraz twarzy. 
- Przyszłyśmy po coś - odpowiedziałam, uśmiechając się od ucha do ucha. Jak miło w końcu górować.
Weegs zrobił parę kroków w tył, nie spuszczając z nas wzroku, oparł się o poręcz od schodów. 
- Jeśli mnie zabijecie, nigdy sobie tego nie wybaczycie!
- To byłoby miłe - powiedziała cicho Andia, idąc w kierunku laboratorium. 
Doktor widocznie zaskoczony faktem, że nie chcemy go zabić, odetchnął lekko. Miałam nadzieję, że ten uśmiech, który zobaczyłam na jego twarzy tylko mi się przywidział. Spięłam mięśnie, podążając za Andią. Ta cała sytuacja była dziwna. Myślałam, że ten świr będzie miał zamiar z nami walczyć.
Zrozumiałam, że był krok przed nami, gdy coś śmignęło za jego plecami.
- Clarisse, nie! - ryknęłam jak głupia, biegnąc za nią.
Kobieta próbowała wybiec z domu, ale gdy zauważyła, że jestem tuż obok niej, stanęła przy drzwiach, ściskając coś w rękach.
- Głupia, uciekaj! - wrzasnął doktor, lecz kiedy Andia stanęła obok niego, przymknął się, garbiąc plecy.
- Clarisse - powiedziałam cicho, niemalże szepcząc. Zrobił to specjalnie. Ten śmierdzący rudzielec kazał jej uciec, bo wiedział, że ani ja ani Andia jej nie skrzywdzimy. - Proszę, oddaj mi kamień.
Kobieta spuściła wzrok na dół, unikając wzroku doktora.
- To nic nie da - ciągnęłam, informując ją i tego psychopatę, że przegrali - gdybyś chciała wiedzieć, na zewnątrz czeka Colton. Może i my cię nie złapiemy, ale on tak.
Przerażona Clarisse rzuciła opluxum pod moje nogi, po czym spojrzała na mnie i błagalnie spytała:
- Mogę już iść?
Westchnęłam cicho, szczęśliwa z tej wygranej.
- Jasne.
Gdy pielęgniarka zniknęła w deszczu, odwróciłam się do doktorka.
- Jesteś beznadziejny, wiesz?
Trzymając kamień w dłoniach, wyszłam na dwór, i oddałam go Coltonowi. Ten niechętnie wrzucił do go bagażnika bmw, po czym wyciągnął czerwony kanister z benzyną.
- Głupio będzie to wszystko spalić.
Nie odpowiedziałam. Chyba po prostu nie miałam ochoty się z nim kłócić. Może ten budynek nie był zły, ale miał w sobie zło. A zło trzeba wypędzić.
- Nie podchodź zbyt blisko - mruknęłam w jego stronę, słysząc jedynie cichy zgrzyt zębów chłopaka.
Gdy wróciłam do środka, Weegsa już nie było.
Zdziwiona rozejrzałam się dookoła. Andia stała w salonie. gdy mnie dostrzegła, wzruszyła ramionami.
- Nie ma kamienia. Nikogo już nie skrzywdzi.
- Co racja to racja.
Z radością w sercu rozlewałam benzynę w laboratorium i na parterze. Dziewczyna stwierdziła, że nie chce brać w tym udziału, po czym dodała, że poczeka na zewnątrz. Czy spalenie złych wspomnień było aż takie złe? Wiedziałam, że nie byłam wstanie czuć tego co oni. Dnie spędzone tutaj przeze mnie w niczym nie dorównywały latom, kiedy ta dwójka tu mieszkała. Colton twierdził, że znalazł tu schronienie. Ten budynek był zapewne całym światem dla Andii. Przez chwilę czułam smutek, że niszczyłam coś, co było dla kogoś takie ważne.
Gdy już większość kliniki śmierdziała benzyną, wyszłam na zewnątrz.  Colton opierał się o maskę samochodu, a Andia stała obok lodowego posągu swojego brata. Dalej nie miałam pojęcia jak on zginął,ale czym dłużej przebywałam z tą dziewczyną, zdawałam sobie sprawę, że to musiał być wypadek. Zerknęłam na Coltona, a on dał znak głową, bym zaczynała.
Chciałam zostać lekarką, alpinistką, sędzią, psychologiem, ale zawód piromanki nawet nie przemknął przez moją głowę.
Wyciągając zapałki z kieszeni kurtki lekko się uśmiechnęłam. To był już koniec. Podpaliłam zapałkę i rzuciłam ją w stronę domu.
Żywy ogień niemal od razu ogarnął cały budynek. Czerwono-pomarańczowe fale wylewały się z okien, subtelnie tańcząc w deszczu. Ten widocznie nie miał zamiaru przeszkadzać gorącej koleżance, która świetnie bawiła się wijąc we wszystkie strony. Odeszłam do tyłu, wyłapując oczami co chwile to powiększające się płomienie.
Andia zdążyła odejść od posągu, który zaczął się topić. Starałam się nie patrzeć w tamtą stronę, bo byłam pewna, że zaraz się rozpłaczę. Najpierw zamrozić swojego brata, by potem patrzeć, jak zamienia się w wodę. Ale dziewczyna uśmiechała się. Wyglądała na szczęśliwą.
Oparłam się o maskę samochodu zaraz obok Coltona.
- Wygraliśmy.
- Wygraliśmy - powtórzył, chwytając moją rękę.
Chłopak chyba wcześniej zrozumiał cała tą sytuację niż ja. Przed wyjściem z auta zostawiłam rękawiczki na fotelu. Zanim zdążyłam chociażby coś krzyknąć, czy odwrócić się do Coltona, poczułam jego wargi na moich ustach. Zimny, kojący dotyk przewiercił moje ciało, pozwalając poczuć przyjemną błogość. Po sekundzie jego usta zniknęły, rozpływając się tuż przed moją twarzą, jak i większość jego ciała. Gdy otworzyłam powieki, zdążyłam zobaczyć jedynie radość w jego oczach, zanim rozpłynął się w powietrzu. Deszcz natychmiast pochłonął popiół pozostałości po Coltonie.
Nie mogłam uwierzyć, że to się wydarzyło.
Przez chwilę stałam z szeroko otworzoną buzią.
Następnie wyciągnęłam ręce przed siebie, próbując złapać cokolwiek. Miałam nadzieję, że wymachując rękami trafie w końcu na kurtkę Coltona, a on się do mnie uśmiechnie.
Zaczęłam płakać. Chociaż słowo płakać nie opisywało tego wszystkiego. Zaczęłam wyć, wydzierając się w stronę ciemnego nieba. Czułam się miażdżona przez powietrze, przez krople deszczu. Zacisnęłam powieki i położyłam dłonie na głowie, ściskając palcami swoje włosy. Niemy wrzask. Tak ja to odczuwałam. Nie słyszałam palącego się domu, ani gałęzi miotanych przez wiatr. Nawet mój własny krzyk był czymś odległym, nierealnym.
Ktoś położył rękę na moim ramieniu. Nie byłam w stanie spojrzeć na Andię. Wtuliłam się w nią, dusząc łzami.
Znów to zrobiłam. Miało być tak dobrze. Koniec był tak blisko, a ja znów pozbawiłam życia kogoś, na kim mi zależało.



____________________________________________
spóźnionych Wesołych Świąt!
pewnie jutro pojawi się kolejny rozdział, a za nim epilog.
tylko nie krzyczcie,proszę. ;\

czwartek, 19 grudnia 2013

Rozdział 17

Przymrużyłam powieki starając się skupić, co było niemożliwe. Na zewnątrz zaczynało padać. Krople wody zawładnęły szybami auta, nie pozwalając dostrzec praktycznie niczego.
Kap. Kap.
Andia chciała bym ją zabiła.
Kap. Kap.
Colton pomagał przyjaciółce popełnić samobójstwo.
Kap. Kap.
A co ze mną?
Ja też nie przepadałam za rzeczywistością. Śmierć to dobre rozwiązanie?
Znów ruszyliśmy do przodu. Spojrzałam na radio. Mogłabym je włączyć i uniknąć rozmów z Coltonem. Cała ta sytuacja była warta śmiechu. Przed chwilą mogłabym wydrapać mu oczy za jakąkolwiek informację. To dziwne, jak nasze zachcianki mogą ulec zmianie w parę sekund.
- Dlaczego objeżdżamy miasto dookoła? - spytałam.
- Ponieważ pewien kierowca pewnego pojazdu nie ma pewnego dokumentu, który jest potrzebny, by prowadzić.
- Super - mruknęłam. 
Próbowałam zająć głowę czymś innym.
"Patrz na drogę!"
Skupiłam się na asfalcie przed nami. Plan nie wypalił, bo nie widziałam drogi. Ciekawe, jak Coltonowi udawało się cokolwiek zauważyć. Oparłam czoło o szybę, skrzyżowałam ręce na klatce piersiowej i szepnęłam sama do siebie:
- Niech to będzie sen, proszę...
Dlaczego wszystko musiało być takie trudne? Świadomość zbliżającej się kolejnej śmierci. Przecież ja czegoś takiego nigdy nie chciałam. Teraz, gdy dowiedziałam się, że Andia pragnęła umrzeć mój entuzjazm gdzieś uciekł. Czułabym się lepiej, myśląc o niej jak o kimś złym, kogo trzeba zlikwidować, bo zagraża ludziom. Wtedy przynajmniej mogłabym nadać mojej osobie pozytywne znaczenie. Wbić sobie do głowy, że zrobiłam coś dobrze i nie musiałam się tego wstydzić. Brak wyrzutów sumienia  spowodowanych dotknięciem. Tylko coś w rodzaju czystki. Odkupienie win za wcześniej spowodowane nieszczęście.
Znów widziałam mamę. Była przerażona, tak jak wtedy. Dreszcz przebiegł po moim ciele, niespodziewanie poczułam zimno. Oczywiście to uczucie zniknęło tak szybko, jak się pojawiło. Może to tylko mój organizm ze mnie żartował? Uśmiechnęłam się lekko.
- Nie chcę być wścibski, ale z tym uśmieszkiem wyglądasz jak psychopatka.
- Tak też się czuję. Daleko jeszcze?
Zerknęłam na chłopaka. Zacisnął palce na kierownicy, skręcając w lewo.
- Właściwie już jesteśmy.

Wytarłam rękawiczką zaparowaną szybę. Przede mną pojawił się budynek - wielkością podobny do kliniki, ale tutaj podobieństwa się kończyły. Dom wyglądał jakby ktoś specjalnie obrzucił go błotem. Kiedyś prawdopodobnie był biały, teraz po   śnieżnej farbie zostały tylko szare plamy. Wysiadłam z auta, i nie zwracając uwagi na deszcz ruszyłam powoli w stronę wejścia. Stąpając po popękanych płytach zastanawiałam się, jak będzie wyglądać to spotkanie. Lód i ogień. Dwa żywioły śmierci.
Spróchniałe schodki wydawały okropne odgłosy, jakby zaraz miały się załamać pod ciężarem mojego ciała. Chwyciwszy za zardzewiałą klamkę, odwróciłam się, zerkając na Coltona. Gdy stanął obok mnie, tylko kiwnął głową, bym weszła do środka.
Musiałam dość mocno pchnąć drzwi, by się ruszyły. Uchyliwszy je lekko, wślizgnęłam się do przedsionka. Tutaj dom także nie prezentował się zbyt ciekawie. Ściany zostały pokryte różnymi wyzwiskami, wulgaryzmami, czy bezsensownymi rysuneczkami.
Ruszyłam dalej przed siebie, a z każdą chwilą coraz bardziej się denerwowałam. Moje serce przyśpieszyło, a ja czułam każdej jego uderzenie w całym ciele.
- Andia? - krzyknął Colton, a echo rozniosło się po pustej przestrzeni.
Usłyszawszy kroki na piętrze stanęłam nieruchomo obok schodów.
Mówiłam, że była z niej ładna dziewczynka? Określenie "ładna" w ogóle do niej nie pasowało. "Onieśmielają piękna" - tak, to mogły by być dobre słowa. Długie, kręcone włosy lśniły, a na porcelanowej cerze odznaczały się dwa niewielkie rumieńce..
- Cześć - uśmiechnęła się nieśmiało do Coltona, a potem spojrzała na mnie. Dopiero teraz zauważyłam, że jej policzki były mokre. Płakała zanim się tu zjawiliśmy.
- Hej Andia. - Colton położył dłoń na moich łopatkach. - To jest Rechi.
- Cześć Rechi.
- Cześć Andia.
Dla mnie w tym momencie urwała się możliwość dalszej rozmowy z dziewczyną. No bo co miałam powiedzieć? "Cześć Andia! Przyszłam cię zabić!".
- Jak się... trzymasz?
Pierwszy raz usłyszałam w głosie Coltona tyle czułości. Brzmiało to tak, jakby chciał się na nią rzucić i uścisnąć, przy okazji dziękując Bogu za to, że jest cała. Ale nie mógł tego zrobić. Poczułam się... zła? Nie umiałam nazwać tego uczucia. Raczej nigdy nie byłam... Zazdrosna.
- Dobrze. Możemy już?
Colton westchnął cicho, odsuwając się ode mnie. To nie tak miało wyglądać! Andia zaczęła schodzić po schodach, a we mnie wstąpiło przerażenie.
- Stop! - krzyknęłam, po czym od razu zaczęłam się tłumaczyć. - Chciałabym coś zasugerować.
- Co? Nic wcześniej nie... - machnęłam na Coltona ręką, by się zamknął.
- Bo widzisz - popatrzyłam na Andię - to wszystko jest bez sensu. Jeśli ja.... pozwolę ci odejść, później Weegs załatwi kogoś, by ten ktoś pozwolił mi odejść...
- Do czego ty dążysz?
- Skąd ta pewność, że akurat ja unicestwię Andię? Może ona ma większą moc.
- To nie tak, jak w przypadku normalnych ludzi - zaczął chłopak. - Wystarczyłoby, że musnąłbym twojej skóry i od razu zacząłbym się spalać. Lecz jeśli masz spalić Andię, musiałabyś użyć siły, i nie chodzi tu o siłę fizyczną. Jeśli Andia nie będzie myślała o tym, by cię zabić, nic się nie stanie. Obie jesteście potężne, więc przypadkowy dotyk tu nie działa. Musisz chcieć ją spalić, by to zadziałało.
- Przykładowo, gdyby stała sobie eee, na chodniku, a ona podeszła mnie od tyłu, chcąc zamrozić, wtedy ja bym została tą pokonaną, bo nie miałam o niczym pojęcia i nie mogłam zaatakować?.
- No tak...
Andia stała, patrząc na mnie z zupełnie obojętną miną. Jakby prosiła, bym już skończyła gadać i wzięła się do roboty.
- A jeśli obie chciałybyśmy zaatakować siebie nawzajem w tym samym czasie, co by się stało?
- Nie mam pojęcia. Możliwe, że pierwsza zamroziłaby drugą, a druga spaliłaby pierwszą, ale nie jestem pewny.
- Bingo. To jest mój warunek. Ja pomogę odejść Andii, a Andia pomoże odejść mnie.
- Co?! - krzyknął wściekle Colton.
- Może być - odezwała się blondynka, patrząc raz to na mnie, raz na chłopaka.
- Ja się na to nie zgadzam!
Chciałam powiedzieć, że gdzieś mam jego zdanie, ale tak nie było. W duchu ucieszyłam się, że chłopak nie chciał, bym zniknęła. Przywiązałam się do niego, nawet jeśli znam go kilka głupich dni.
- Colton. Zrozum, że ja też chcę mieć spokój....
- Zwariowałaś!
- Niestety nie. I owszem, chcę umrzeć - powiedziałam, przyciszając głos - ale najpierw musimy coś zrobić.
Było mi przykro. Cholernie smutno. Dlaczego to tak bolało?
- Niby co musimy? - prychnął nieźle wkurzony Colton.
- Zanim obie skończymy grę, trzeba wyeliminować wspólnego wroga. Weegs w każdej chwili może zrobić z każdego człowieka na ziemi swój eksperyment.
- Mamy go zabić?
- Ja już nie chcę zabijać... - mruknęła Andia.
- Niekoniecznie zabić. Wystarczy, że zabierzemy mu ten jego kamień. Wtedy nie będzie mógł mieszać więcej w świecie.
- Czyli napadamy na rudzielca, zabieramy magiczny kamyczek, a potem wy sobie odejdziecie. Pomyślał ktoś, co ze mną? Nie, żebym był samolubny, ale opcja, że zostanę sam wcale mi nie pasuję.
- Oj tam - rzuciłam, powstrzymując łzy. Nie chciałam odchodzić. Niech to się już skończy. - Może wreszcie zrobisz prawo jazdy? - próbowałam zażartować. -Byłoby fajnie.
- Tsaa.... -Colton odwrócił się w stronę drzwi - chodźmy już i załatwmy to szybko...
W głowie miałam tylko jedno słowo "Przepraszam".
Przepraszam mamo.
Przepraszam tato.
Przepraszam Colton.



___________________________________________


jesteśmy coraz bliżej zakończenia. mam nadzieję, że rozdział się wam spodobał. ;_;

poniedziałek, 16 grudnia 2013

Rozdział 16

     Obudziłam się o dziewiętnastej trzydzieści. Krótko drzemka wcale nie wpłynęła pozytywnie na moje samopoczucie. Z tego całego zdenerwowania ręce dygotały mi jak szalone. Chwyciłam szklankę z wodą i wypiłam jej całą zawartość. Chwilowo suche gardło zostało złagodzone. Cicho westchnęłam, wstając z łóżka. Chciałam pójść do Coltona, ale wykryłam, że wcale nie śpieszy się mu by ze mną pogadać. Trochę było mi smutno z tego powodu. Miałam w planie powiedzieć chłopakowi, co zamierzam zrobić, ale ten pomysł rozwiał się, kiedy spróbowałam podtrzymać temat naszego wyjazdu. Colton zdecydowanie odciągał całe pogaduszki na sam koniec.
     Nieźle wkurzona poszłam do kuchni, wyciągając pierwszą lepszą rzecz z lodówki. Owoce, które znalazłam, zniknęły w parę sekund. Może to dziwne, lecz zauważyłam, że kiedy się denerwowałam, potrafiłam zjeść więcej niż w kolację wigilijną. Było to dość trudne, jeśli twoja rodzina podtrzymywała tradycję dwunastu dań na stole.
     Związałam włosy w kucyka, po czym założyłam rękawiczki i wyszłam przed klinikę. Pierwszy raz od mojego przyjazdu tutaj mogłam w pełni legalnie rozkoszować się świeżym powietrzem i widokiem gwiazd. Nawet nie było dwudziestej, a słońce dawno temu zniknęło za horyzontem.
      Zeszłam z werandy i ruszyłam w stronę miejsca, gdzie stał lodowy posąg Samuela.  Mimo, iż upłynęło kilka dni, a może kilkanaście? Nie potrafiłam stwierdzić ile minęło, odkąd się tutaj znalazłam, ale posąg Samuela jeszcze się nie roztopił. Podeszłam bliżej, by przyjrzeć się dokładnie. Jak na kogoś, kto został zamrożony przez własną siostrę, nie wyglądał na przestraszonego, czy zbulwersowanego. Miał przymknięte powieki i lekki uśmiech na twarzy. Był szczęśliwy, że umierał? Może Andia wykończyła go, gdy ten się tego nie spodziewał.
      Połaziłam jeszcze wokół budynku, wchłaniając każdy szczegół, każdą chociażby najmniejszą roślinkę czy robaka. Nie miałam pojęcia, że można aż tak stęsknić się za naturą. Ściągnąwszy rękawiczki muskałam opuszkami palców kory drzew, głęboko oddychając.
     Usłyszałam, że ktoś zmierza w moim kierunku. Odwróciłam się i uśmiechnęłam do Coltona, który trzymał w dłoni kluczyki do samochodu. Przez chwilę patrzył się na mnie, po czym rzucił:
- Rozumiem, że można kochać przyrodę, ale radziłbym przystopować. Gdy drzazgi utkną w dość dziwnych miejscach, nie piszę się do pomocy.
Dokładnie takiej uwagi mogłam spodziewać się po Coltonie. Prychnęłam cicho, zakładając rękawiczki. Ruszyłam za chłopakiem w stronę garażu. Kiedy weszłam do środka zauważyłam czarnego kolosa zajmującego całe pomieszczenie.
- Co to za bestia?
- BMW X5.
- Doktorka stać na takie rzeczy?
- Psychopacie nie odmówisz. Nie wiem, skąd on bierze na to kasę, ale jeśli jest coś takiego, to trzeba korzystać.
Niepewnie przystanęłam przed samymi drzwiami. Zanim wsiadłam do auta, chciałam się w pełni upewnić, że nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo.
- Przerwa. Umiesz tym prowadzić?
- Wątpisz w moje możliwości?
- Nie odpowiadaj pytaniem na pytanie. Umiesz, czy nie?
- Sama odpowiedziałaś teraz pytaniem, więc...
- Jak ty mnie wkurzasz - burknęłam, otwierając drzwi.

Po dziesięciu minutach jazdy zdałam sobie sprawę, że dobrowolne wejście do tego pojazdu, gdy za kierownicą siedzi olśniewający chłopak o zielonych oczach w postaci Coltona, to jak popełnienie samobójstwa.
- Mógłbyś zwolnić!
- Wyluzuj.
- Uważaj, zakręt!
- Nie jestem ślepy.
- Za to głupi. Co, jeśli wjedziemy w jakieś zwierzę?!
- Ugotuję ci obiad.
- To nie pora na żarty!
- Przecież nie żartuję.
- Colton do cholery! Zwolnij.
Auto gwałtownie zahamowało, a moje ciało zostało przygniecione przez pas bezpieczeństwa.
- Zwariowałeś?!
- Może sama poprowadzisz? Po twoich uwagach mogę sądzić, że jesteś w tym mistrzynią.
Żałowałam, że nie byliśmy w pokoju Coltona. Mogłabym wtedy wziąć jedną z jego kolekcji opróżnionych butelek i walnąć go prosto w jego pusty łeb.
- Nie mam prawda jazdy, geniuszu.
Zanim chłopak ruszył dalej, odwrócił się do mnie i z przejawem psychopatycznej radości oznajmił:
- To witaj w klubie.
     Zdecydowanie wolałam już nie drążyć tego tematu. Jeśli bym zginęła w tym aucie, z takim kierowcą, przynajmniej mogłabym przyznać, że moja śmierć nie byłaby nudna.

Podobno dom Andii i Samuela znajdował się po drugiej stronie miasta. Po półgodzinnej ciszy postanowiłam się odezwać. Samo wymyślenie, jak powinnam zacząć pogawędkę, równocześnie skupiając się na drodze, by co jakiś czas przypomnieć Coltonowi, że też tu jestem i chciałabym wysiąść z samochodu w jednym kawałku było dość trudne.
- Jesteśmy drużyną? - zapytałam po chwili.
- Czy to podchwytliwe pytanie?
Byłam pewna, że specjalnie tak odpowiedział, by zrobić mi na złość.
- Ależ oczywiście, że nie.
- Więc raczej jesteśmy.
Pierwszą fazę miałam już za sobą.
- W zespole liczy się...
- Zaufanie.
- No tak - burknęłam - poza tym ważna też jest szczerość.
- Rechi, wiem do czego dążysz. Obiecuję ci to wytłumaczyć.
- Colton, zrozum. Chcę wiedzieć teraz. Co, jeśli próbujesz mnie wykorzystać? Na przykład gdy spotkamy się z Andią, padnę jako pierwsza, bo zaufałam pewnemu przygłupowi, który obiecał, że wszystko wytłumaczy mi "potem".
- Masz mnie za oszusta?
- Nie wiem, za kogo cię mam! Chcę, byś był ze mną szczery.
- Przyjdzie czas na szczerość...
- Już przyszedł! Dawno temu!
Starałam się nie wpaść w szał. Jedyne, czego pragnęłam, to poznać prawdę. Bolało mnie serce, że wydzierałam się na Coltona, ale nie widziałam innego wyjścia.
- Nie jestem głupia. Wiem, że coś zaplanowałeś. Do tego razem z Andią.
- Andia to moja przyjaciółka.
- Więc dlaczego tak bardzo pragniesz jej śmierci?
- Ja nie chcę, by ona...
- Ale robisz wszystko, by do tego doszło! Pomagasz Weegsowi, trenujesz mnie i teraz jedziesz ze mną, by ją zabić! Czy to są sytuacje definiujące normalną przyjaźń?!
- Może i są! Poza tym co ciebie obchodzą moje relacje z Andią!
- Gdyby nikt mnie nie wmieszał w te wasze pieprzone podchody, to miałabym to w dupie! Niestety wielki pan doktor wybrał akurat mą osobę, więc staram się przetrwać w tym bagnie!
- Starasz się przetrwać? Co ty sobie znów obmyśliłaś?
- Nie mówisz mi o co chodzi. Mamy załatwić Andię, ale jesteś tajemniczy. Co, jeśli Andia zabije mnie? Może tobie o to chodzi, co? Ja zniknę, a ty i twoja wielka przyjaciółka będziecie mogli załatwić doktorka.
- Rechi...
- Może masz mnie jedynie za zabawkę?! Jestem w tej grze tylko po to, by Weegs myślał, że zlikwiduję jego wroga, a tak serio wy zlikwidujecie mnie i sobie gdzieś uciekniecie?
- O czym ty do cholery mówisz? W życiu nie potraktowałbym ciebie jak zabawki.
- Skąd mam mieć tą pewność?
Dopiero gdy nastała cisza, zauważyłam, że Colton zatrzymał auto. Siedział na fotelu kurczowo trzymając się kierownicy.
- Zależy mi na tobie, idiotko. Nie umiesz tego zauważyć?
Od przedszkola marzyłam, by chłopak powiedział coś takiego. Znaczy, omijając słowo "idiotko" byłoby idealnie. Serce zaczęło mi bić szybciej. To wszystko było jakieś chore. Próbowałam uspokoić myśli. Chciałam zadać jeszcze tylko jedno pytanie.
- Dlaczego chcesz, bym zabiła twoją przyjaciółkę?
- Nie ja tego chcę, tylko ona.

niedziela, 15 grudnia 2013

Rozdział 15

Wcisnęłam się w głąb fotela, przygryzając wargę.
- Nie chcę, by to tak wyglądało.
- Przykro mi.
- Colton, nie pomagasz.
- Uwierz, chciałbym cię jakoś pocieszyć, ale obydwoje wiemy, jak będzie.
Cały wczorajszy dzień przesiedziałam, rozmyślając różne opcje, które mogłabym wcisnąć tacie, gdy zapyta się, gdzie jest mama. Oczywiście nie potrafiłam stworzyć niczego sensownego. Wstałam koło piątej trzydzieści. O szóstej poprosiłam Coltona, żeby ze mną poćwiczył. Po pięciu godzinach odechciało mi się próbować chociażby wycelować w chłopaka, więc usiedliśmy w salonie, kunując przeróżne scenariusze z serii "co będzie potem".
- Jeśli co jakiś czas bym ich odwiedzała?
- Eh, kiedyś w końcu dojdzie do kontaktu fizycznego, chociażby przez przypadek, a wtedy będzie kicha.
- Teoretycznie mogę gdzieś wyjechać, ale zostanę tutaj. Przynajmniej będę sprawdzać, co u taty.
- Problem polega na tym, że jeśli zostaniesz, Weegs to wykorzysta. Idź spal tamtego, tego i tak dalej.
Zamknęłam oczy i odchyliłam głowę do tyłu.
- A ty co byś zrobił?
- Poszedłbym do zakonu.
Spojrzałam na niego, po czym oboje wybuchliśmy szczerym śmiechem.
- Wiesz, siostry zakonne pomagają innym. W tym jestem słaba.
- Przesadzasz. Raz na tydzień wyniesiesz śmieci i będzie w sam raz.
- U mnie w domu takie rzeczy nazywa się cudem.
- Czyli nie jesteś pomocną córeczką?
- Niestety nie.
- Chrzanić to. Też nie byłem dzieckiem na medal.
- Tego to się akurat spodziewałam.
- No cóż, podobno dziewczyny lubią niegrzecznych chłopców.
- Jeśli twoje łobuzerstwo polega na rozbijaniu wszelkich przedmiotów, bo w sumie tylko to zauważyłam, to współczuję dziewczynie, która będzie musiała z tobą przetrwać.
- Zjechałaś mnie - Colton położył dłoń na sercu - aż mnie w środku zabolało.
- Ojej, biedny chłopczyk.
- Ranisz jeszcze bardziej. Powinnaś zwracać uwagę na ludzkie uczucia, ty bestio.
- Oh, następnym razem postaram się nie urazić szanownego pana.
- Jeśli tak bardzo żałujesz, to możesz mi zrobić kanapkę na przeprosiny.
- Możesz pomarzyć.
- Widzę, że prowadzimy tutaj miłą pogawędkę - krzyknął Weegs z swojego gabinetu. - Byłoby wspaniale, gdyby wielmożnej młodzieży zechciało się ruszyć tyłki i przyjść tutaj.
- Ależ oczywiście, już pędzimy - odpowiedział Colton równie głośno.
Z niechęcią podniosłam się z fotela. Weegs siedział przed biurkiem, wgapiając się w gazetę.
- Od kiedy interesujesz się społecznością?
- Od kiedy oni interesują się tym.
Rudzielec odwrócił gazetę w naszą stronę, ukazując zdjęcie lodowego posągu w jakimś budynku. Nawet nie przeczytałam nagłówka, tylko zerknęłam na doktora.
- Andia?
- Tak.
- Wpadła w jakiś szał czy co?
Mina Coltona dawała wiele do namysłu. Patrzył się na artykuł, jakby nie wierzył, że to się dzieje naprawdę.
- Coś nie tak? - spytałam cicho.
Ten tylko zmarszczył brwi, podnosząc głowę.
- Już sam nie wiem. To nie było w stylu....
- Niestety to zrobiła -warknął Weegs, nie pozwalając dokończyć chłopakowi zdania. - Musicie się pośpieszyć. Najlepiej będzie zakończyć tą sprawę jak najszybciej.
Czułam, jakby coś przede mną ukrywali. Colton zdecydowanie coś wiedział, ale przy  doktorze nie miał jak dojść do słowa.
- Więc co mamy robić?
- Dzisiaj wyruszycie.
- Przecież nie mamy pojęcia, gdzie ona się ukrywa.
- Doskonale to wiemy - sprostował Weegs. - Nie opuściła miejsca ze zdjęcia.
- Na pewno kręcą się tam dziennikarze. Sam ten fakt musiał ją stamtąd wypędzić.
- Jedynie w porze dnia. Andia musi gdzieś spać, więc wraca tam na noc.
- Skąd to wiesz?
Weegs odchrząknął, po czym zatopił palce w swoich jak zwykle przetłuszczonych włosach.
- Poszła tam, bo to jej dom. Ludzie przywiązują się do takich rzeczy, jak zabawki, czy chociażby budynki.
- Mieszkała tam?
- Zanim jej rodzice umarli - dodał cicho Colton.
- Jest godzina - tu doktor spojrzał na zegarek - hm czternasta. Koło dwudziestej wyruszycie.
- Czy to nie trochę za wcześnie? Nie chodzi o godzinę, ale nie wiem, czy dam radę...
- Będzie dobrze - chłopak uśmiechnął się do mnie. - Czym szybciej, tym lepiej.
- Idźcie się przygotować.
Colton pociągnął mnie za rękaw, prowadząc do swojego pokoju. Szerze mówiąc bałam się, że wszystko schrzanię, a z drugiej strony chciałam mieć to z głowy. Gdy już znaleźliśmy się wewnątrz pomieszczenia, chłopak puścił mnie i zaczął mówić:
- Kiedy już znajdziemy Andię, proszę, byś od razu się na nią nie rzucała.
- Dlaczego? Skoro jest groźna, powinnam to załatwić jak najszybciej...
- To tylko prośba. Chciałbym zamienić z nią parę słów.
- Ale jeśli...
- Rechi.
- Okay. Będę powściągliwa.
- Dzięki. Lepiej idź do siebie, prześpij się trochę, wieczorem cię obudzę.
- Już lecę.
Wyszłam z pokoju, powoli zmierzając w głąb korytarza. Wcale nie śpieszyło mi się do ucięcia sobie drzemki. Postanowiłam odwiedzić pewien pokój.
     W środku było dokładnie tak samo, jak zapamiętałam. Pluszaki oblegające kanapę. Otworzyłam okno, po czym usiadłam przy ścianie, ściągając sweter.
     Zamierzałam skorzystać z sytuacji. Jeśli Colton chciał pogadać z Andią, może także uda mi się coś z nią wynegocjować. W głowie kłębiło mi się od przeróżnych myśli. A co, jeśli dotknęłabym Andię w tym samym momencie, co ona mnie? Była opcja, że jedna z nas zginie, a druga przeżyje. Ale były też szanse, że wydarzy się coś innego, i tego planu zamierzałam się trzymać....



_______________________________________


buuu, zbliżamy się do końca. mam nadzieję, że te ostatnie rozdziały się wam spodobają. w sumie nie będzie ich zbyt dużo, koło dwudziestu? pragnę, by chociaż przed tą końcówką wszyscy, którzy czytają, dawaliby znaki, że są tu ze mną i czytają. oczywiście to zależy tylko od was, czy napiszecie komentarz czy nie, ale liczę,że ta minuta was nie zbawi.
do następnej notki. (:       

sobota, 14 grudnia 2013

Rozdział 14

- Co mam mu powiedzieć? - szepnęłam zdenerwowana. - Przepraszam, że spaliłam mamę? Nie mogę z nim rozmawiać!
- Głupia, on o tym nie wie - poirytowany Weegs zaczął przestępować z nogi na nogę. - Przyjechał cię odwiedzić. Poza tym pytał się, czy wczoraj jego żona tu była. Odpowiedziałem nie.
- A co z autem? Przecież zostało przed kliniką.
- Pozbyłem się go. Stoi gdzieś w lesie.
- Gdzieś w lesie? Czym Jason i Jane wrócili do domu?
- Autobusem. Przynajmniej tak powiedzieli.
- Jeśli tata pójdzie na policje... Oczywiście, że pójdzie! Co wtedy?!
- Rechi, spokojnie. - Włączył się Colton. - Twojej mamy tu nie było. Przyjaciele przyjechali autobusem i odjechali.
- Tak, ta wersja jest dobra - mruknął Weegs.
- Wcale nie! Może powinnam sama pójść na komendę i wszystko wyśpiewać? Ktoś wreszcie by cię zamknął!
- Śmieszne - rzucił mężczyzna. - Pomyśl trochę. To ty jesteś dziwadłem. Wolę siedzieć w więzieniu, niż dostać się w łapy szalonych naukowców.
- Ha ha. Mam już to za sobą. - warknęłam.
- Wy tu gadacie, a na dole ktoś czeka. - Colton wskazał na schody. - Lepiej idź do niego.
Niechętnie kiwnęłam głową, i  zeszłam po drewnianych stopniach. Na kanapie w salonie siedział mój tata, jedną ręką podpierając głowę. Powieki miał przymrużone, a pod oczami wielkie podkowy.
- Ktoś tu nie spał w nocy - z trudem uśmiechnęłam się w jego stronę.
- Hej kochanie - powiedział, po czym wstał, idąc w moją stronę z rozwartymi ramionami.
Przez chwilę na miejscu taty pojawiła się mama z dłońmi położonymi na mojej twarzy. Mrugnęłam, po czym obraz kobiety zniknął. Pokój zaczął znikać pod warstwą popiołu, który spadał z sufitu. Następnie szary pył wirując wokół mnie formował się w kształty. Widziałam, jak z obłoku wyłoniła się ręka, zmierzająca wprost na mnie.
STOP!
- Nie - wykrztusiłam z trudem. Gdy całkowicie się ocknęłam, zauważyłam, że mnie i tatę dzieliło jakieś pół metra.
- Nie mogę cię przytulić? - spytał zdziwiony. W jego głosie rozpoznałam coś jeszcze. Smutek.
- Niestety nie - próbowałam się zaśmiać. - Jakieś pół godziny Clarisse wysmarowała moje ciało jakąś okropnie śmierdzącą mazią. Wolałabym, żeby twój nos nie musiał cierpieć.
Spojrzałam w prawo. Colton stał na schodach, wzrokiem nakazując mi odsunąć się od taty. Dla bezpieczeństwa zrobiłam trzy kroki w tył i  usiadłam na skórzanym fotelu.
- Kochanie, musiałem zmieniać ci pampersy. Myślę, że już przetrwałem najgorsze.
Colton zaczął się śmiać. Wspaniale, tego brakowało. Zszedł na dół, witając się z moim ojcem. Ten zmierzył go wzrokiem, aż w końcu wypalił:
- Aż dziwne, że Jane nie siedzi tu całymi dniami.
- Tato! Przestań.
- No co - zaczął chichotać. - Po niej można spodziewać się wszystkiego.
- Twoja koleżanka wygląda na poukładaną. - chłopak spojrzał na nas zaciekawiony.   - Czyżbym się mylił?
Jeśli chodzi o Coltona, to umiał się zachować przy rodzicach. Z tymi wszystkimi uśmiechami i serdecznymi spojrzeniami mogłabym go wziąć za najmilszego i najbardziej poukładanego nastolatka pod słońcem.
- Chłopcze, Jane i Rechi to są królowe intrygi. Czego to one w życiu nie wymyśliły...
- Ej, pauza. O Jane mów sobie co chcesz, ale proszę, daruj sobie kompromitowanie swojej córki.
- Jesteś moim jedynym dzieckiem. Z kogoś muszę się śmiać.
Wysoki mężczyzna zwrócił się w stronę Coltona i zaczął opowiadać:
- Pewnego razu, gdy wybraliśmy się w lecie na basen razem z Jane, dziewczyny wypatrzyły sobie jakiegoś ratownika. To było chyba w te wakacje...
- Tato, tylko nie to... - jęknęłam zrozpaczona, zakrywając twarz dłońmi.
- ... w sumie mają już po szesnaście lat. Mniejsza z tym. Za wszelką cenę chciałby, by ten ratownik zwrócił na nie uwagę. Wymyśliły, że będą udawać, że się topią. Rechi i ja przed całą ich akcją ruszyliśmy po coś do jedzenia. Kiedy wracaliśmy z frytkami, zauważyliśmy, że ratownik odprowadza Jane do naszego koca. Po drodze Rechi oczywiście musiała pogrozić, że zabije przyjaciółkę, bo zaczęła bez niej. Problemy zaczęły się wtedy, gdy ratownik zaczął opowiadać, jak to Jane straszyła dzieci w brodziku wywijając nogami i rękami we wszystkie strony.
- Niemożliwe - Colton z trudem wymawiał słowa - Czy ona...?
- Poszła topić się do brodzika? Oh tak. To dopiero geniusz zła.
- Rechi, muszę przyznać, że masz wspaniałą przyjaciółkę - Colton uśmiechał się głupkowato.
- A tobie o co chodzi?
- Nie zauważyłaś, co dla ciebie zrobiła? Poszła na misję sama, by oszczędzić tobie wstydu.
Obydwoje: Colton i tata niemal dusili się ze śmiechu.
- Bardzo zabawne. Może teraz ja opowiem coś o tobie, tato? Co ty na to?
- Ależ skarbie, nie mam nic do ukrycia.
- Tak? A pamiętasz, kiedy jechaliśmy do babci, a mama chciała schować okulary przeciwsłoneczne do schowka? Gdy go otworzyła, ze środka wyleciały...
- Nieważne! - burknął tata.
Teraz to ja podśmiewałam się pod nosem. Dopóki ojciec nie zaczął dość skomplikowanego tematu.
- Właśnie, co do mamy... Rozmawiałaś z nią wczoraj? Albo dzisiaj?
- Nie. Coś się stało?
Przełykając ślinę modliłam się o wybaczenie. Nie byłam przyzwyczajona do kłamania rodziców. Nie chciałam, by po tylu latach to się zmieniło.
- Wiesz, wczoraj się z nią pokłóciłem. Stwierdziła, że sama do ciebie pojedzie. Tak jakoś do dzisiaj nie wróciła.
- Tato...
- Ta sprzeczka była dość nieprzyjemna. Nie chciałem jej urazić, to po prostu kolejna kłótnia z życia małżeńskiego. 
 Boję się, że to o jedną kłótnię za dużo.- Nie mów tak! Mama na pewno by nie nas nie zostawiła z powodu jakiejś głupiej sprzeczki!
- Rechi... Próbowałem do niej dzwonić, zostawiłem ponad trzydzieści wiadomości głosowych i nic. Żadnego sms-a...
- Mama wróci! - strzeliłam bez namysłu. - Wszystko będzie okay.
- Skąd to wiesz? Nie jesteś już małym dzieckiem i nie chciałbym cię okłamywać.
- Zadzwonię do niej. Ode mnie powinna odebrać. Obiecuję, że wszystko będzie dobrze.
Nie wiem, co było większe. Moje wyrzuty sumienia, czy liczba kłamstw rosnąca w każdej sekundzie.
- Zaufam ci. - Tata uśmiechnął się smutno w moją stronę. - Muszę spadać, bo ludzie z firmy co chwilę do mnie wydzwaniają - pokazał telefon. - Będziemy w kontakcie.
Wstał, by pocałować mnie w czoło - jak zawsze, gdy musiał gdzieś wyjść. Tylko odwróciłam głowę, próbując się nie rozpłakać. Już nigdy nie będzie mógł mnie dotknąć. Mój własny tata.
Wrzuć emocje za mur. Niech tam sobie gniją.
O dziwo ten głupi pomysł pomógł już drugi raz.
- Nie możesz, tato. Okropna maź, zapomniałeś?
- Papa skarbie. Kocham cię, pamiętaj.
- Ja też cię kocham tato.
Gdy tylko ojciec zniknął za drzwiami, zruciłam sztuczny uśmiech. Colton też spoważniał.
- Co teraz?Jeśli on będzie myślał, że mama zniknęła przez kłótnię, to...
- Może tak jest lepiej.
- Może.



_________________________________________


Przepraszam, że musieliście tak długo czekać na rozdział. Niestety były próbne testy, a ja musiałam się pochwalić na arkuszach odpowiedzi swoją totalną głupotą. Mam nadzieję, że jutro uda mi się rozbudzić wenę i napiszę kolejny rozdział. Poza tym zbliżają się Święta, więc będzie sporo czasu na pisanie.
Liczę na komentarze. ((:

sobota, 7 grudnia 2013

Lód, ogień i inne bazgroły!

 Tak się zastanawiałam. Gdyby wszczepienie takiego opluxum nie groziło odizolowaniem od wszystkich dookoła, wolelibyście zamrażać czy spalać? Albo byłoby wam cholernie zimno, albo pocilibyście się jak na wakacjach w Afryce. XD Przepraszam, musiałam. :3 Może wgl nie chcielibyście posiadać takiej mocy? Czasami wyobrażam sobie, że to ja jestem bohaterką tego opowiadania. Wiecie, muszę zabić Andię, nie mam pojęcia dlaczego, ani jak to będzie wyglądać. Przyjaciele mnie zostawiają. Koleś, który mi się podoba nie może mnie dotknąć (tak, nie może dotknąć. przepraszam wszystkich, ale zasada spalania nie ma wyjątku nawet dla super przystojniaków. ;_;). Ja jako Rechi nie wiedziałabym co zrobić. Ale niestety wiem. xD Jestem Rechi, ale nie tą, która niczego nie pojmuje, ale tą, która zna cała historię i próbuje ją powoli wpoić tej drugiej. Eh, te moje dziwne podejścia. Nieważne, narysowałam coś dzisiaj, gdy słuchałam C'mon Panic! At The Disco feat. FUN. Bazgranie własnej ręki nie bardzo wyszło, ale co z tego! Wyobraźcie sobie, że musicie albo zamrażać albo spalać. Co byście wybrali? 2 rysunek miał przedstawiać jakąś bohaterkę. Wiem tylko tyle, wyszło co wyszło, sama nie wiem czy to Jane czy Rechi czy Andia czy po prostu nikt. XD A wy co sądzicie? Kogo wam ta neiznajoma przypomina? 3 rysunek to Jason. Przynajmniej z niego jestem zadowolona. xD
Rozdział 14 pewnie pojawi się dzisiaj, a jeśli nie, to jutro.
Oto przed wami moje bazgroły. :3 
Miłego dnia! :D









piątek, 6 grudnia 2013

Rozdział 13

Siedząc z Coltonem zdałam sobie sprawę, że się przed nim otworzyłam. Dużo opowiadałam. O rodzinie, o mamie, o moich przyjaciołach. Chłopak ani razu mi nie przerwał. Patrzył gdzieś przed siebie, a wyglądało to tak, jakby po prostu odpłynął, pozostawiając oczy utkwione w jakimś punkcie. Wiedziałam, że mnie słuchał. Co jakiś czas lekko się uśmiechnął, jak gdyby przypomniał mu się szczęśliwy moment z życia. Gdy wreszcie skończyłam mówić, odetchnęłam z ulgą, czując się lepiej.
- Kiedy mój tata odszedł, byłem wściekły, - zaczął powoli, a z każdym wyrazem mówił szybciej - może nie rozumiałem sytuacji ojca, ale pozostawianie nas w takiej sytuacji było w stylu wielkiego dupka. Dzień w dzień prosiłem Boga, bym nigdy nie był jak on.
- Wierzysz w Boga?
- Sądzę, że coś musi istnieć potem. Coś musiało nas stworzyć, chociażby byliby to jacyś kosmici. Sam nie wiem, jak mam się zwracać do kogoś nad nami. Może niekoniecznie wierzę w Boga tak jak katolicy, ale zwracanie się tak do kogoś w tym wielkim, zagmatwanym wszechświecie ułatwia sprawę.
- A gdy po śmierci nic nas nie spotka?
- Wtedy będę wiedział, że byłem w błędzie. Poza tym chcę wierzyć. Chociażby zaufać komuś, kto nie istnieje, ale czuć się wysłuchiwanym. Kiedy otacza cię ciemność, to nawet najmniejsze światełko, nawet gdy promienieje jedynie w twoim umyśle, daje nadzieję.
Wzięłam głęboki wdech, chcąc zacząć dość dziwny temat. Wiedziałam, że to stąpanie po cienkim lodzie.
- A co sądzisz o... odebraniu sobie życia?
- Czasami uważam, że to jest naprawdę popieprzone. Tak pozostawić wszystkich, myśląc, że kiedy odejdziesz będzie okay, ale wypadałoby pomyśleć o rodzinie. Może samobójce gówno obchodzi, co się z nimi stanie, a oni cierpią.
- Jeśli ktoś nie ma rodziny?
- Zawsze jest ktoś. Albo coś. Jakiś cel, marzenie, obietnica. Coś, co napędza nas wszystkich. W końcu człowiek bez marzeń to człowiek goły.
- Powiedzmy, że ktoś uważa się za potwora? Nie wiem... Hm, na przykład zrobił coś złego, i tylko krzywdzi ludzi. Co, jeśli taka osoba się zabije?
Colton zmarszczył brwi, a potem obrócił głowę w moją stronę.
- Ty nie możesz się zabić.
Próbowałam strzelić urażoną minę.
- Bo co? Ktoś mi zabroni? Wiesz co...
- Bo masz w sobie atom opluxum - przerwał chłopak. - Jakbyś się zraniła, rana sama się zagoi po jakiejś chwili, nawet, gdy jest śmiertelna. Tak, jak twoja warga. Po rozcięciu nie ma już śladu.
Oczywiście ja głupia o tym zapomniałam. Po raz kolejny czerpałam korzyści z faktu, że moja twarz zawsze była czerwona jak burak, więc nie musiałam wstydzić się rumieńców.
- Więc dlaczego Weegs krzyczał na mnie kiedy trzymałam nożyczki w ręce.
Colton wyprostował się jak oparzony.
- Próbowałaś się zabić?!
- Tylko... raz...
To musiało zabrzmieć okropnie żałośnie. Odwróciłam wzrok, zerkając na pluszaka, którego trzymałam na kolanach. Przynajmniej on nie strzelał oburzonych min, za każdym razem, gdy coś powiem.
- Nie wiem... Dlaczego Weegs miałby się na ciebie wkurzać, skoro sam najlepiej rozumie, że to i tak by nic nie dało?
- Może sobie o tym zapomniał?
- To też może być trop. W końcu nieźle mu zależy, by wykończyć Andię.
- Stop - pozwoliłam opaść głowie na oparcie. - Mógłbyś mi łaskawie wytłumaczyć, co takiego zrobiła Andia, że Weegs tak bardzo pragnie jej śmierci? Oprócz tego, że boi się zemsty.
Ujrzałam tylko wzruszenie ramion.
- Ty chyba jedyny jego cel.
- A mnie nie powinien się bać? Przecież to wszystko to jedno wielkie błędne koło - burknęłam. - Zrobił z Andii potwora, ona uciekła, więc znalazł - kaszlnęłam, gdyż słowo "znalazł" wcale tu nie pasowało. - mnie. Owszem, powiedzmy,  że pokonam Andię. Ale ja też się mogę zbuntować, tak?
- I wtedy znów znajdzie kogoś, aby unicestwił ciebie i tak w kółko.
- Nic tu nie ma sensu. A ty, Colton? Dlaczego chcesz, by twoja przyjaciółka umarła?
- To dość delikatna sprawa...
- Powinnam wiedzieć. Powinnam wiedzieć, co się stało i dlaczego się tak stało.
- Eh. To może wydawać się dziwne, ale...
- Ale?
Colton przymknął powieki. Wyglądał, jakby walczył wewnątrz siebie. Może i to nie mój interes, jak wszystko się potoczyło, lecz sama zostałam częścią tej historii. Nie chciałabym kreować jej dalszych losów, nie znając początków.
- Nie umiem - mruknął cicho chłopak. - Nie w tej chwili. To... Chcę ci powiedzieć...
- Okay. Kiedy będziesz gotowy.
Chłopak zakrył twarz dłońmi, po czym się roześmiał.
- Nie mam pojęcia dlaczego czuję się teraz tak cholernie rozerwany.
- Twoja miłość do mnie nie pozwala ci odetchnąć - strzeliłam, chcąc rozładować napięcie sytuacji.
- Wolałbym zakochać się w kimś, kogo mógłby dotknąć - zaśmiał się, po czym natychmiastowo ucichł. Nie minęła sekunda i powiedział - Przepraszam, Rechi.
Z trudem udało mi się utrzymać uśmiech na buzi. Czułam, że coś wewnątrz mnie chciało pęknąć, zacząć na niego krzyczeć, bądź wstać i wyjść w milczeniu. Wepchnęłam te wszystkie uczucia za wielki mur w mojej głowie. Niech tam sobie siedzą i gniją.
- Nic się nie stało - odpowiedziałam lekko. - Rozumiem, na czym polega żart.
Spojrzałam na jego twarz, która teraz skupiła się na moich oczach.
- Dobra, pora zejść do piekła - wstał, podając mi swoją dłoń obwiniętą bluzą. Zacisnęłam palce na rękawie materiału, a chłopak pomógł mi się podnieść. Poczułam, że muskał kciukiem moją dłoń. Wyobraziłam sobie, że między nami nie ma swetra. Udawałam, że czuła dotyk jego ciepła.
Chłopak mnie puścił i zeszliśmy schodami na korytarz. W drodze do kuchni zastaliśmy Weegsa biegającego z pokoju do pokoju. Trochę, jakby go coś opętało.
- Gdzie byliście?! - wrzasnął na nasz widok.
- Wszędzie i nigdzie - odparł Colton, a ja się roześmiałam.
- To nie jest śmieszne! Twój ojciec czeka na dole.

niedziela, 1 grudnia 2013

Rozdział 12

Gdy tylko się obudziłam, chwyciłam za telefon, próbując zadzwonić do Jane. Oczywiście nie odebrała, co wcale mnie nie zdziwiło. Leżałam na pościeli z kolanami podciągniętymi pod brodę. Niekiedy przejeżdżałam językiem po rozcięciu na wardze. Gdy wstałam, by napić się wody, w pokoju zaczęła grać muzyka. Ktoś chciał się ze mną skontaktować. Od razu rzuciłam się w kierunku szafki nocnej, chwytając telefon i akceptując połączenie.
- Halo?
- Cześć - powiedział ktoś z drugiej strony. Popatrzyłam na wyświetlacz, gdzie widniało imię Jasona.
- Jason, cieszę się, że dzwonisz! Od rana próbowałam złapać Jane, ale...
- Właśnie w tej sprawie chciałem z tobą pogadać. Bo widzisz... Jane prosiła, bym ci przekazał: "Nie mam ochoty na jakiekolwiek konwersacje z nią!"
- Słucham? - zdziwiłam się. - I koniecznie musiała to powiedzieć tobie? Nie mogła po prostu odebrać i przykładowo na mnie nakrzyczeć?
- Ona jest trochę...
- Wystraszona? - prychnęłam. Obudziła się we mnie złość. - To mogę zrozumieć, ale ile się przyjaźnimy! I teraz ta idiotka boi się chociażby do mnie odezwać? Przecież to jakiś cyrk!
Głos w słuchawce ucichł. Zdałam sobie sprawę, że nie powinnam krzyczeć. Jason też mógł się mnie bać, a wkurzanie się w niczym nie pomagało.
- Przepraszam... - dodałam łagodnie. - Myślałam, że będziecie chcieli, bym wam wszystko wytłumaczyła...
- Doktor Świr Weegs wszystko nam opowiedział. W niezłym skrócie, ale opowiedział.
- Co mówił? - spytałam zaciekawiona.
- Jesteś mu do czegoś potrzebna, przez co robisz to, co robisz. Wiesz, to co się stało z twoją mamą...
Zacisnęłam powieki. Wylałam wystarczająco dużo łez. Teraz musiałam wziąć się w garść.
- Nie chciałam tego, dobrze wiesz.
- Wiem. Przykro mi z tego powodu, Rechi. Chciałbym cię wesprzeć.
- Więc zrób to - mruknęłam do przyjaciela. Brakowało mi jego bliskości, żartów i tych okularów, które zawsze zdobiły jego nos.
- Pozwól, że wszystko przemyśle. Nie powinniśmy razem z Jane opuszczać cię w takiej sytuacji. Zrozum, musimy dostać od ciebie trochę czasu. Nic więcej.
- Jeśli tak uważacie. Będę czekać.
- Dziękuję. - Niemal widziałam, jak chłopak łagodnie uśmiecha się do słuchawki. Jeszcze chwilę milczeliśmy, aż Jason się rozłączył.
     Całą noc przespałam zwinięta pod kołdrą w rękawiczkach i kominiarce. Dopiero teraz, pociągając nosem, poczułam straszliwy odór potu. Podniosłam rękę, zbliżając nos do pachy, po czym gwałtownie odwróciłam głowę. Mozolnie zeszłam z łóżka, wyciągając z szafek czyste ciuchy i świeżą bieliznę. Pierwsze, co zauważyłam, wchodząc do łazienki, to srebrne nożyczki położone na blacie obok umywalki. Po raz tysięczny powtórzyłam sobie, że to był najgorszy pomysł, na jaki kiedykolwiek wpadłam, a takich przebłysków inteligencji miałam dość wiele.
     Kiedy byłam już pod prysznicem, pozwoliłam zimnej wodzie spryskać moje ciało. Z głowy ulotniły się wszelkie zmartwienia. Dreszcze delikatnie przywracały mnie do życia. Podniosłam ręce do góry, powoli obracając się dookoła. Kąciki mych ust uniosły się. Teraz liczyła się tylko zimna woda, która relaksowała moje wrzące ciało. Czułam się niemal wolna. Przymknęłam powieki, a wokół mnie zapanowała niekończąca się zieleń. Dopiero po chwili byłam wstanie wyłapać poszczególne elementy. Wielkie, sięgające chmur korony drzew bujały się na boki. Gałęzie oblężone były przez różnorodne kwiaty, których płatki oblane kropelkami porannej rosy świeciły się niczym małe perełki. Po chwili pod moimi nogami pojawiła się przeźroczysta woda sięgająca do moich kostek, wdzierająca się pomiędzy palce. Woda ta zaczęła rozchodzić się coraz dalej i dalej, aż w końcu powstało wielkie w swej szerokości jezioro. Wydawać by się mogło, że stałam na podwyższeniu, gdyż patrząc w dal odcień wody robił się ciemniejszy. W jednej chwili z nieba zaczął spadać lodowaty deszcz. O dziwo śmiałam się. Lekko rozłożyłam ręce, a wewnętrzne strony dłoni uniosłam do góry lekko muskając swoje policzki. Gdy chciałam cofnąć się do tyłu, poczułam, że w coś uderzam. Wizja raju w jednej chwili rozmyła się, przywracając mnie do rzeczywistości. Melancholia tej chwili uderzyła prosto w moje serce, nie dając już żadnych korzyści z zimnego prysznica. Szybko otworzyłam szklane drzwi, wychodząc i wycierając się ręcznikiem.
   


     Kiedy wyszłam na korytarz - nie nosząc już zbędnych szalików czy tym podobnych rzeczy, zauważyłam, że Colton czeka pod moimi drzwiami.
- Trochę ci to zajęło. Czyżbyś ustanawiała swój nowy osobisty rekord ilości czasu spędzonej w łazience? - zaśmiał się.
- O czym ty mówisz? Przecież weszłam i wyszłam. Nie było mnie nie więcej niż piętnaście minut.
Colton przejechał po mnie swoim wzrokiem, czego szczerze nienawidziłam. Parsknął po czym dodał:
- Piętnaście minut? Czekam tu tak od... hm, godziny?
- Żartujesz!
- Chciałabyś. Teraz się zbieraj, bo mam zamiar zabrać cię w dość tajemnicze miejsce.
- Tajemnicze? Wydawałoby się, że znam już wszystkie tajemnicze miejsca w tym domu...
Chłopak nie odezwał się, tyko ruszył schodami do góry.
- Jeśli znów mamy siedzieć w twoim pokoju, to mam nadzieję, że chociaż posprzątałeś.
- Szkoda. Już myślałem, że zrobisz to za mnie.
- A wyglądam na twoją sprzątaczkę? - burknęłam.
Colton odwrócił się i wydął usta.
- Jakbym tak przymknął lewe oko, a prawe trochę zmrużył powinnaś dostać tę posadę.
- Świetnie. Dokładnie o takim zawodzie marzyłam.
Ku mojemu zdziwieniu nie zatrzymaliśmy się przed drzwiami do jego pokoju. Skręciliśmy w lewo, po czym Colton stuknął dwa razy w ścianę i pchnął ją do środka. Próbowałam być spokojne, gdy gestem dłoni nakazał tam wejść.
- Uważaj na schody.
Lekko stąpałam po spróchniałych stopniach. Dopiero, gdy znalazłam się na samej górze, byłam w stanie w pełni rozejrzeć się po pomieszczeniu. Na pewno był to strych, lecz na taki nie wyglądał. Na ścianach było mnóstwo rysunków, po podłodze walały się koce i poduszki. Sterty kartek w kątach wyglądały, jakby z cudem udawało się im utrzymywać równowagę i nie upaść na ziemię. Stara kanapka była ozdobiona różnej wielkości miśkami. Zauważyłam tam nawet Kubusia Puchatka i jednego z Wojowniczych Żółwi Ninja. Na czole miał czerwoną przepaskę. Nie pamiętałam jego imienia, ale próbując przypomnieć sobie fabułę tej bajki byłam pewna, że to ten najbardziej agresywniejszy z braci.
     Spojrzałam zaciekawiona na Coltona, który z dumną rozglądał się po pomieszczeniu.
- Kiedy byliśmy mali, znaleźliśmy ten pokój. Weegs zawsze krzyczał na nas, gdy po całym dniu spędzonym tutaj schodziliśmy jedynie na kolacje. Chyba on sam nie ma pojęcia, że w tym domu istnieje jeszcze takie pomieszczenie.
- Ty, Samuel i Andia.
- Nie przepadaliśmy za sztywnym wystrojem całej tej kliniki, więc stworzyliśmy coś tylko dla nas.
Usiadłam na kanapie, kładąc na kolanach Wojowniczego Żółwia Ninja.  Cieszyłam się, że chłopak na tyle mi ufał, by pokazać to miejsce. Colton rozłożył się po drugiej stronie kanapy.
- Jeśli kiedykolwiek będziesz chciała coś przemyśleć, to ten pokój zawsze w tym pomaga - przynajmniej mnie.
- Dzięki. Więc tak spędzałeś dzieciństwo? Byłeś Królem Coltim? - roześmiałam się, czytając napis, który znajdował się na połowie jednej ze ścian.
- Oczywiście. Moje królestwo było ogromne! Aż po samą legendarną rzekę Yamasee - wskazał na pęknięcie w podłodze, które przechodziło przez połowę pokoju. - Tam właśnie odbyła się ostatnia bitwa między Elfami z Gór Wiecznych a Ogrami z Lasu Dusz.
- Kto wygrał?
- Oczywiście, że Elfy. Przecież umieją strzelać z łuku.
- Rzeczywiście. No ale gdyby na to nie patrzeć, Ogry zawsze posiadały dość niezły pancerz, który chronił je przed grotami strzał.
- Elfy wystrzeliwując strzałę wymawiały specjalne zaklęcie, które prowadziło ją w najsłabszy punkt przeciwnika, pozwalając przedrzeć się przez ten ich pancerz i zadać śmiertelny cios.
- Gdyby Elfy tak robiły, to Ogry z łatwością mogły by się do nich dostać. Wypowiedzenie takiego zaklęcia przecież trochę trwa!
- Masz czelność wątpić w szybkość Elfów? Radziłbym tego nie oznajmiać na głos. W końcu mają duże uszy.              




_______________________________________________

Oto i kolejny rozdział. Napisałam go dzisiaj - początkowo planowałam to na wtorek lub środę, ale dopiero potem zdałam sobie sprawę, że w przyszłym tygodniu muszę napisać aż cztery sprawdziany. >.< Także pewnie w następny weekend pojawi się 13 rozdział. Co do tej historii  - nie sądzę, by było wiele notek. Poza tym ostatnio dopracowałam zakończenie i .... w sumie, nie będę o tym pisać. Poza tym jak zawszę liczę na wasze komentarze! :D 

piątek, 29 listopada 2013

Rozdział 11

 Pozostałości po pyle unosiły się swobodnie w powietrzu, wirując wokół mojej głowy, którą pokrywały teraz łzy. Czułam, jakby ktoś zaczął rozrywać mi serce na miliony kawałków,delektując się przy tym moim bólem. Uniosłam dłonie do policzków, dotykając palcami skóry w tych miejscach, gdzie mama mnie dotknęła. Kolejny stopień cierpienia rzucił się w moją stronę, doprowadzając mnie początkowo do cichego szlochu, który przerodził się w dzikie jęki. Zaczęłam ściskać swoją twarz, chcąc zakryć wstyd.
     Dopiero po chwili dotarło do mnie, że Jane krzyczała. Czerwonymi oczyma spojrzałam w stronę przyjaciół, próbując odnaleźć choć trochę wsparcia. Patrząc na nich łatwo mogłam odczytać, że są przerażeni i wcale nie śpieszy się im do pocieszania mnie. Czego ja oczekiwałam? Że skoczą w moim kierunku, i zaczną łagodnym tonem mówić "Nic się nie stało. Wszystko jest okay."? Przecież zmieniłam się w istną maszynę do zabijania. Właśnie usunęłam swoją mamę z tego świata. Wbiłam paznokcia w policzek. To nie tak miało być. Gorąc panujący w moim ciele coraz bardziej dawał o sobie znak. Zrobiło mi się słabo. Upadłam na kolana.
- Mamo, wróć. Proszę. Wróć do mnie - powtarzałam cicho te słowa, próbując nadać im jakieś większe znaczenie, niż bełkot rozpaczy.
- Rechi... - Colton kucnął obok mnie, kładąc dłoń na moich plecach, a raczej na swetrze. 

     Wstałam jak oparzona, odsuwając się od niego i omal nie wywracając.
- Odejdź ode mnie! Idź sobie! - krzyczałam, a mój głos rozniósł się po całym domu, co wreszcie rozkazało Weegsowi zejść na dół. Gdy stanął na schodach, rzucił nam wszystkim znudzone spojrzenia. Potem zauważył pył na podłodze, co przykuło jego uwagę.
- Kto? - zapytał.
- Moja mama... Mamo wróć. - wychrypiałam.

- Colton - zaczął doktor - zajmij się tą dwójką - wskazał na Jane i Jasona. - Ja zaprowadzę Rechi do jej pokoju, a Clarisse posprząta bałagan.
- Nigdzie z tobą nie idę - próbowałam twardo zaprotestować, ale przez te wszystkie łzy było to dość trudne.
- Czy ja ci dałem jakiś wybór? Nie sądzę.
- Właśnie zginęła niewinna osoba, a ty masz to gdzieś! - warknęłam.

Doktor jedynie wzruszył ramionami.
- Jestem przyzwyczajony do ofiar.
- Ale ja nie jestem! Dla mnie śmierć nie jest codziennością, matole! Moja mama nie żyje! - z impetem wstałam, kierując się w stronę Weegsa. Wszyscy - prócz Coltona - natychmiastowo się cofnęli. Jason i Jane nadal byli przerażeni, a gdy spojrzałam w ich stronę, uniknęli mojego wzroku. W tej chwili zdałam sobie sprawę, że straciłam przyjaciół. Opuściłam głowę w dół, przygryzając wargi z całą siłą, jaką wtedy posiadałam. Po chwili poczułam smak słodkiej krwi spływającej na mój język i po brodzie. Czy to mogła być moja kara? Odrzucenie przez środowisko i ludzi, których kochałam? Przecież niczym w prawdzie nie zawiniłam. Starałam się być zawsze obok każdego, ukazywać wsparcie, zainteresowanie, podekscytowanie. Płakałam z przyjaciółmi, razem się cieszyliśmy. To był zapewne koniec wszystkiego. Teraz byłam jedynie eksperymentem, który nie powinien wychodzić z klatki.
- Ja zajmę się nimi, a ty odprowadź Rechi - mruknął Weegs.
     Colton położył rękę na moich plecach, lekko popychając mnie do przodu. Ruszyłam schodami w górę, kierując się prosto do mojego pokoju. Gdy weszłam do pomieszczenia, popatrzyłam na Coltona.
- Co on z nimi zrobi? - spytałam, martwiąc się o przyjaciół.
Chłopak podał mi kominiarkę.
- Pewnie postraszy ich. Powie, że jeśli komuś pisną słówko, to też ich spali. Czy coś w tym stylu.
Do oczu znów napłynęły łzy, a ja za wszelką cenę starałam się nie płakać. Przynajmniej nie w obecności Coltona. Chłopak naciągnął bluzę na rękę, po czym przyłożył ją do mojej brody, wycierając zaschniętą krew. Uśmiechnął się smutno. On jedyny nie unikał mojego spojrzenia. Chciałam odwzajemnić uśmiech, ale nie potrafiłam. W głowię miałam pustkę, bolało mnie całe ciało.
- Zostawić cię samą? - zapytał, a ja jedynie pokiwałam głową na znak zgody.
     Kiedy chłopak wyszedł, nawet nie fatygowałam się w stronę łóżka, tylko usiadłam na podłodze, zakrywają oczy.
- Nie płacz, głupia. Nie płacz...
     Pierwsza łza pojawiła się po chwili, a za nią legiony innych. Nie chciałam nikogo zabić. Na pewno nie chciałam skrzywdzić swojej mamy. Kochałam ją. Serce znów zaczęło szybko pulsować, a z każdym uderzeniem czułam, jakby cierpienie wewnątrz mnie się powiększało. Huśtałam się, raz w przód, raz w tył, początkowo dość wolno, a po chwili już nie panowałam nad swoim ciałem.
- Przepraszam, przepraszam, przepraszam, przepraszam, przepraszam, przepraszam, przepraszam...
     W jednym momencie się zatrzymałam i spojrzałam na swój nadgarstek. Dziwna myśl przeleciała przez mój umysł. Czy byłam do tego zdolna? Nie wiedziałam, czy potrafiłabym coś takiego uczynić... Powoli wstałam, ocierając mokre policzki. Lekko uchyliłam drzwi. Podniosłam z podłogi kominiarkę i założyłam na głowę. Gdy byłam pewna, że korytarz jest pusty, zaczęłam zmierzać ku łazience. Kiedy już znalazłam się w środku, otworzyłam jedną z szuflad, wyciągając srebrne nożyczki. Popatrzyłam na nie, próbując odnaleźć jakiś powód, dla którego powinnam to zrobić. Nie chciałam nikogo zranić. Czy to wystarczyłoby jako uzasadnienie? Westchnęłam cicho. Co powiedziała by mama? Jane i Jason?  "Jesteś głupia. Odbierasz sobie najcenniejszy dar, jaki kiedykolwiek otrzymałaś". Mój dar był przekleństwem. Położyłam nożyczki na blacie, chcąc obrócić się i wyjść. W framudze stał Weegs. Dopiero teraz zrozumiałam, że powinnam zamknąć drzwi, zanim tu weszłam. Mężczyzna gwałtownie ruszył ku mnie, popychając na  wielką szafkę. Uderzyłam głową o jedną z półek i upadłam na płytki.
- Nie zabijesz się, rozumiesz?! Nie wolno ci się zabijać, idiotko!
Choć wiedział, że mogłaby go bez problemu pokonać, szarpnął za mój rękaw, podnosząc moje ciało. Zamknął mnie w pokoju, krzycząc jeszcze jakieś obelgi. Teraz nie tylko bolało mnie serce, jak i głowa. Kiedy położyłam się na miękkiej pościeli, wszystkie wspomnienia wlały się kaskadami do mojego umysłu, a łzy po raz kolejny wyszły z ukrycia.


___________________________________________________


Dziękuję wszystkim, którzy czytają. Dziękuję osobom, które piszą te długie komentarze, które motywują mnie do dalszej pracy. Dziękuję wszystkim za wszystko. ♥

czwartek, 28 listopada 2013

Andia?

Istnieje u góry taka zakładka pod tytułem "Rysunki". Postanowiłam, że będę moje rysunki dodawać po prostu tutaj, na stronie głównej, bo za bardzo nie ogarniam.
Najpierw parę info:
- rozdział zapewne pojawi się jutro.
- czy wasza aktywność musi wzrastać, gdy kogoś zabiję? :D szczerze, pod ostatnim postem mam aż 17 komentarzy, a przed wcześniejszym tylko 8. mam po tym wnioskować, że powinnam kogoś ważnego uśmiercać co rozdział? długo ta historia by nie potrwała. proszę was, komentujcie!
- nie przeraźcie się moimi pracami, które będę dodawać. xd

to chyba tyle. czas na Andie .(:


sobota, 16 listopada 2013

Rozdział 10

- Colton? - zapytałam cicho. Nie miałam pojęcia, czy chłopak będzie chciał rozmawiać ze mną na ten temat.
- Tak?
- Czy Andia... jest zła?
Colton milczał przez dłuższą chwilę.
- Nie wiem.
- Przecież się z nią przyjaźniłeś.
Zerknął w moją stronę, a gdyby jego spojrzenie mogło mnie zranić, zapewne już bym nie żyła. Wiedziałam, że ludzie nie lubią, gdy ktoś wypytuje ich o przeszłość - przynajmniej, kiedy jest ona przedstawiona w tak ciemnych kolorach. Lecz ja musiałam czegoś się o niej dowiedzieć.
      Westchnęłam. Nie mogłam przesadzić. Zależało mi, by utrzymać z tym chłopakiem jak najlepsze relacje. Opadłam na łóżko, układając w głowie jakieś odpowiednie pytanie.
- Co ty tutaj właściwie robisz?
Colton usiadł po drugiej stronie, opierając łokcie na nogach.
- Kiedy byłem mały, mój ojciec popełnił samobójstwo. Stwierdził, że ja i matka jesteśmy mu niepotrzebni i tylko go pogrążamy. W prawdzie chodziło chyba o długi, których nie byliśmy w stanie spłacić. Tata się zabił, a wszystko spadło na matkę. Zostaliśmy eksmitowani z mieszkania. Mama znalazła robotę jako sprzątaczka u Weegsa, a ten zapewnił nam dach nad głową. Jakiś rok temu miała zawał serca i umarła, a Weegs pozwolił mi tu zostać, aż nie skończę 18 lat.
Chciałam coś powiedzieć, ale mnie zatkało.
- Współczuję....
- Przestań. - warknął chłopak.
- Ja tylko...
- Tylko chciałaś powiedzieć, że ci przykro i oznajmić, jaki to jestem biedny i samotny.
- ... chciałam powiedzieć, że na każdego przychodzi kiedyś czas. Powinniśmy podnieść głowę do góry i pokazać tej osobie, że postaramy się by była z nas dumna.
- Świetnie! - krzyknął ktoś radośnie z korytarza. Po chwili w pokoju pojawił się Weegs. - Opowiadajcie sobie smutne historie, ale dopiero gdy rozliczymy się z Andią.
- Czyli co? Mam teraz na nią ruszyć, wyśledzić jak pies? - prychnęłam.
- Ja się zajmę zlokalizowaniem dziewczyny, a ty masz poćwiczyć walkę z Coltonem.
- Przepraszam, ale jak? Przecież nie mogę go dotknąć.
Doktorek przejechał mnie wzrokiem, po czym uśmiechnął się lekko.
- Widzę, że już masz odpowiedni strój.
Z impetem ściągnęłam kominiarkę i rękawiczki, rzucając je na ziemie.  Już chciałam powiedzieć, że coś takiego nie jest w stanie dobrze okryć mojego ciała, ale Weegs szybko cofnął się do tyłu z spłoszoną miną.
- Okay, załatwię coś lepszego.
Wyszedł szybko z pokoju, znikając za futryną.
Uniosłam brwi do góry, widocznie zaskoczona.
- Wow. Dawno żadna kobieta nie działała tak na tego cepa.
- Czyli mogę to uznać za całkowite zwycięstwo.
- Dokładnie tak - zaśmiał się chłopak. - Nie sądzę, by znalazł coś pożytecznego jeszcze dzisiaj. Nigdy nie wie, gdzie co leży, chyba że w laboratorium.  Póki co będziesz musiała nosić to - wskazał ręką na leżące przede mną przedmioty.
Z niechęcią kucnęłam, podnosząc je i zakładając jedynie rękawiczki. Poczułam, że muszę się napić, bo zaraz zemdleję. Spojrzałam na dalej zagracone biurko i znalazłam wzrokiem butelkę z colą. Bez zastanowienia wlałam zawartość butelki do buzi, po czym poczułam, że moje gardło płonie jeszcze bardziej, niż odkąd się przebudziłam. Wiedziałam, że nie mam gdzie wypluć płynu, więc ze wstrętem i łzami w oczach połknęłam coś, co przed chwilą wydawało się być colą. Skrzywiłam się, patrząc z wyrzutami na Coltona. Dopiero teraz dostrzegłam, że chłopak się śmieje. Gdy zobaczył, że na niego zerkam, zasłonił buzię ręką, odwracając głowę w bok.
- Co to do cholery było - wychrypiałam, wystawiając język do przodu i z trudem oddychając.
Colton, próbując zachować powagę, odpowiedział:
- To był mój drink.
- Mówiłeś, że nie masz osiemnastu lat. - Syknęłam, wściekła. - Nie możesz pić alkoholu! Ile w ogóle ty masz lat?
- Siedemnaście i pół.
Chłopak śmiał się dalej, a ja pobiegłam do kuchni, wyciągając szybko wodę mineralną z lodówki i wlewając ją do buzi. Od razu poczułam ulgę.



***



Gdy wieczorem Colton pokazywał mi podstawowe ruchy i figury obronne, okropnie się zmęczyłam. Mój organizm po jakiejś godzinie odmówił jakiejkolwiek współpracy. Mogłam tylko leżeć na zimnych panelach w holu głównym, rozkładając się jakbym miała zamiar zrobić aniołka w śniegu.
- Flirtowanie z podłogą. To coś nowego.
- Spadaj - mruknęłam cicho, przykładając czerwony policzek do ziemi.
Chłopak usiadł jakiś metr ode mnie, opierając się o ścianę.
- Jutro zaczniemy o szóstej.
- Co - jęknęłam, przymykając powieki.
- Kochanie, co robisz?
Podniosłam się, jakby ktoś strzelił we mnie biczem. W drzwiach wejściowych stała moja mama. Była nieźle zdziwiona. w sumie kto by nie był, gdyby zastał swoją córkę przytulającą się do podłogi.
- Emm, nic.
Gdy mama zaczęła się zbliżać w moją stronę, Colton podniósł się do góry, stając między mną a nią.
- Dobry wieczór, jestem Colton, miło mi panią poznać. Może chce pani porozmawiać z doktorem Weegsem? Zaraz go zawołam...
Mama zrobiłam jedną ze swoich min "daj spokój chłopcze, wiem że coś się tu dzieje". Próbowała go ominąć, gdy ten objął ją w pasie, nie pozwalając jej ruszyć się dalej. W tej chwili pojawiła się jeszcze Jane, wraz z Jasonem. Chłopak od razu rzucił się na Coltona, wykrzykując jakieś obelgi. Także zaczęłam krzyczeć, żeby wszyscy się uspokoili. Chciałam tam podejść i ich rozdzielić. Jane stanęła swoimi wysokimi kozakami na pięcie Coltona. Ten tylko jęknął, nie puszczając mamy, który wyciągała ręce w moim kierunku. Zaczęłam wołać doktora Weegsa. Zanim ten zwlókł się na dół, Jason przywalił pięścią w twarz Coltona, a chłopaka odrzuciło do tyłu, przez co mojej mamie udało się wyślizgnąć z jego objęcia. Od razu podbiegła do mnie, kładąc dłonie na mojej twarzy. W tej chwili żałowałam, że ściągnęłam kominiarkę.
Gwałtownie odsunęłam się do tyłu, gdy palce mojej mamy zaczęły ginąć w płomieniach. Te stopniowo pochłaniały dalszą część jej ciała, a tam, gdzie dawniej trzymała swoje ręce, pojawiał się popiół, który opadał powoli, jak śnieg w nocy, na błyszczącą podłogę. Ostatnie, co pamiętam, to jej przestraszony wyraz twarzy.

wtorek, 12 listopada 2013

Rozdział 9

     Doktor Weegs przeniósł mnie do mojego dawnego pokoju. Starał się być miły, dość często się uśmiechał, rozmawiał ze mną w dziwnie uprzejmy sposób. Początkowo zmiana jego zachowania ogromnie mnie zaskoczyła, ale potem zrozumiałam, o co chodziło. Gdy mężczyzna stał przy drzwiach, a ja sięgnęłam ręką do klamki od pokoju, by wejść do środka, gwałtownie odskoczył w bok, patrząc na mnie oczyma pełnymi furii i lęku. Bał się. Bał się, że go spalę, że zniknie z tego świata. Po tym incydencie, leżąc na łóżku zastanawiałam się, czy nie prościej byłoby z nim skończyć. Z jego opowieści wynikało, że znęcał się nad zwierzętami. Nie wiadomo, ile z nich musiało zdechnąć, aż uzyskał jakieś pozytywne skutki przez swoje badania. Następna była ta dziewczyna - Andia. Gdy tak leżałam i myślałam o tej sprawie, to stwierdziłam, że mogłabym postawić się po jej stronie. Aktualnie sama byłam teraz zła, ale dziwił mnie fakt, że zamroziła swojego brata. Może i sama nie miałam rodzeństwa, ale kuzynostwo dawało mi wystarczająco w kość, by nie żałować bycia jedynaczką. Pamiętałam, że choć często się kłóciliśmy, gdy jednemu z nas działa się krzywda, od razu biegliśmy z pomocą.
     Były takie chwile, kiedy patrzyłam na swoje ciało, miałam ochotę jak najszybciej znaleźć Andię i pozwolić się jej dotknąć, by zamieniła mnie w lodowy posąg. Nie znałam motywów, dla których ona zrobiła to, co zrobiła. Zamroziła większą część personelu Weegsa? Może wszyscy byli takimi dupkami jak on!
     Prychnęłam, podnosząc się z łóżka. Czułam się o wiele lepiej, chyba dlatego, że cały czas piłam wodę. Oczywiście było mi cholernie gorąco, ale cóż mogłam na to poradzić. Był ktoś, kto mógłby mi pomóc odszyfrować myśli Andii. Tylko czy Colton chciał ze mną rozmawiać. Od akcji w piwnicy nie widziałam go, ani nie słyszałam. Przyzwyczaiłam się do trzasku na korytarzu i rozbitych wazonów. Od czasu do czasu słyszałam kroki nade mną, na wyższym piętrze. Byłam pewna, że chłopak tam był.
     Wyszłam z pokoju i ruszyłam w stronę schodów. Przed stopniami zatrzymałam się. Stąd idealnie było widać drzwi wejściowe. Wystarczyłoby tylko zejść na dół, otworzyć je i uciec. Uciec jak najdalej od tego wariatkowa. Stojąc tak próbowałam przekonać samą siebie, że nie mogę tego zrobić. Wyjść do ludzi, dla których pośpiech i czas były priorytetami. Przypomniałam sobie ostatni dzień w szkole, gdy z trudem udało mi się torować sobie drogę na chodniku, by dojść na lekcję. Ocierałam się o ludzi, dotykając ich dłoni, ramion. Przecież nie mogłam teraz normalnie funkcjonować. Każde małe zetknięcie doprowadziłoby do tragedii. Rodzice, którzy chcieliby uściskać swoja córkę... Przyjaciele przekomarzający się na korytarzach, w kawiarniach, szturchając się nawzajem... Nawet to głupie marzenie dla każdej nastolatki o posiadaniu przystojnego chłopaka było dla mnie niemożliwe. Teraz niosłam ze sobą jedynie śmierć. Byłam przekleństwem.
      Zaczęłam wspinać się powoli po stopniach. Gdy stanęłam przed drzwiami pokoju Coltona, cicho stuknęłam w nie trzy razy, czekając aż otworzy. Ku mojemu zdziwieniu, drzwi natychmiast się rozchyliły, a całe światło zniknęło w jednej mikrosekundzie. Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że coś wylądowało na mojej głowie, przykrywając oczy. Sięgnęłam dłonią po miękki materiał. To była czarna kominiarka. Popatrzyłam zdziwiona na chłopaka, a on tylko kiwnął głową z zniecierpliwieniem, nakazując ją założyć. Tak więc zrobiłam. Następnie podał mi czerwony szalik.
- To jakieś żarty, tak? - zapytałam.
Oczywiście nie musiałam się nawet spodziewać odpowiedzi, bo Colton od razu przystąpił do obwijania mojej szyi i kawałka odkrytej klatki piersiowej. Z trudem mogłam oddychać. Chłopak chwycił mnie za szalik i wciągnął do swojego pokoju. Ostatecznie nakazał jeszcze założyć rękawiczki.
     Stanąwszy przed lustrem próbowałam powstrzymać się od śmiechu. Wyglądałam jak dziecko szykujące się na wielką bitwę na śnieżki.
- Teraz już mogę.... - powiedział ponuro chłopak.
- Co  możesz?
     Colton zbliżył się do mnie i objął w pasie swoimi dłońmi. Przyciągnął jeszcze bliżej siebie, tak, że gdybym nie miała w tej chwili kominiarki na głowie, jego usta bez problemu dotykałyby mojego ucha. Mogłabym w tej chwili powiedzieć sobie coś w stylu "zrobiło się gorąco", ale w moim przypadku to nie miało sensu, bo ciągle było mi gorąco.
- Przepraszam - szepnął cicho, po czym odsunął się ode mnie.
     Uśmiechnęłam się w duchu. Może chłopak był osobą, której mogłam ufać? Jeszcze raz zerknęłam w lustro i patrząc na swoje oczy - jedyny fragment ciała, który wystawał spod sterty ubrań.
- Na co to wszystko? - podniosłam spoconą dłoń, która chowała się w wielkiej rękawiczce.
- Dla ochrony.
Och. Zapomniałam. Przez chwilę zapomniałam. I mogłam powiedzieć, że ta chwila niewiedzy była prawdopodobnie najszczęśliwszym momentem w moim teraźniejszym życiu.

niedziela, 10 listopada 2013

Rozdział 8




     Otworzywszy powieki ujrzałam biały sufit. Z cudem udało mi się poruszać głową na boki, przez co dostrzegłam, że jestem w laboratorium. Czyli to nie był sen.
     Czułam wypieki na policzkach. Z trudem oddychałam, a zaciągane powietrze wydawało się zmieniać w pył w moich ustach. Byłam spragniona, rozgrzana i obolała. Gdy moja klatka piersiowa unosiła się, myślałam, że moje ciało zaraz pęknie, jak nadmuchiwany balon. Opuszki palców wydawały się płonąć. Ból, jaki przy tym towarzyszył pozwalał mi zostać przytomną. Chciałam unieść dłonie, ale coś blokowało ruch. Powoli i ostrożnie podniosłam głowę, niezmiernie przy tym dysząc ze zmęczenia. Skórzane pasy oplatały moje kończyny. Nadal byłam przypięta do tego fotela.
     Pozwoliłam głowie z powrotem opaść na oparcie. Wracały do mnie wspomnienia ucieczki, a w kącikach oczu pojawił się łzy. Delikatnie spływały po mojej skórze przynajmniej chwilowo ją chłodząc. Moją głowę wypełniało j jedno pytanie: Co się teraz ze mną stanie? Ból rozchodził się po całym ciele, przez co nie mogłam odróżnić, czy boli mnie brzuch, czy obdarte ze skóry plecy. Przywołałam w głowie widok betonowych schodów oblężonych krwią. Poczułam, że zaraz zwymiotuję. Odwróciłam głowę w bok, próbując skupić się na czymś innym. Teraz moja twarz znajdowała się naprzeciw wielkiej metalowej klatki, w której grasował olbrzymi szczur. Może Weegs lubił znęcać się nad zwierzętami. Bądź akurat jedynie je darzył jakimś szacunkiem.
     Mroczki znów pojawiły się przede mną, lecz tym razem się nie opierałam. Pozwoliłam sobie zatonąć w nieskończonej nicości.



***



     Siarczysty policzek nakazał wrócić do laboratorium. Obok mnie stał doktor, a jego ręce odziane w rękawiczki długo studiowały wygląd mojej twarzy. Następnie zaczął odpinać klamry z zapięć. Oparcie krzesła skierował do góry, tak, że teraz siedziałam jak przy stole podczas wigilijnej kolacji. Uniósł szklankę z wodą i przyłożył do moich wyschniętych i popękanych warg. Zimna ciesz szybko ukoiła ból gardła.
- Teraz będziesz musiała więcej pić - mruknął Weegs, po czym przysunął drugie krzesło, siadając obok, lecz na tyle daleko, bym nie była w stanie go dotknąć. - Jak się czujesz?
Chwilę milczałam. Chciałam wybuchnąć, zacząć na niego krzyczeć, że po tym wszystkim pyta się mnie jak jakiś lekarz pierwszego kontaktu jak się czuję. Chciałam splunąć w jego twarz, uderzyć go, rozbić pieprzoną szklankę na jego głowie i uciec, ale powiedziałam tylko:
- Jestem zła.
- Zła? To bardzo dobrze... Jak ocieniasz swoją złość w skali od 1 do 10?
- Hmm, nie wiem - wychrypiałam cicho. - Może dziewięć i pół?
- Teraz, jeśli pozwolisz, chciałbym ci wszystko wytłumaczyć.
Nie odezwałam się, więc postanowił ciągnąć dalej.
- Jakieś 10 lat temu mój dość dobry kolega powiadomił mnie, że N.A.S.A. nareszcie odkryło, dlaczego na księżycu znalazła się zamarznięta woda. Przez pewien kamień istnienie organizmów żywych było tam niemożliwe. Sprowadzili parę niezłych okazów opluxum na Ziemie, a mój kolega pozwolił mi zająć się ich badaniem. Ja, jako znakomity uczony chciałem osiągnąć coś więcej, niż zbadanie tego kamienia. Chciałem, aby organizmy żywe mogły posiąść moc opluxum. Postanowiłem realizować swoje marzenie - zaśmiał się. - Metodą prób i błędów odkryłem, że kamień przyjmuję się w organizmach, w których szwankuje układ immunologiczny. Wiesz co to znaczy, tak?
- Czyli w osobach, które często chorują.
- Dokładnie.
- Więc jestem twoim eksperymentem? - prychnęłam, przymykając powieki.
- To był dopiero początek opowieści.
- Super, czekam na ciąg dalszy.
Doktor odchrząknął, i zaczął dalej mówić.
- Na starcie testowałem na szczurach. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, w jakich organizmach opluxum się przyjmuję, więc dość często zdychały. Światełkiem w karierze był szczur, który siedzi tam w klatce. - skinął głową na wielkie grube zwierzę.
- Więc on... zamraża?
- Tak.
- Trochę dziwnie musi wyglądać zabawa z nim.
Mężczyzna zignorował moją wypowiedź.
- Parę miesięcy później mój kuzyn miał wypadek samochodowy. Pod moją opiekę trafiła dwójka dzieci. Andia i Samuel. Dziewczynka... cóż, była dość chorowita...
- Więc postanowiłeś na niej przetestować swój dziki pomysł! - wykrzyknęłam, niemal nie wypluwając płuc. - Jesteś psychopatą!
Przywróciłam do głowy obraz posągu starca w środku miasta i chłopaka przed domem. Czy oni też byli jego zabawkami? Następnie ogarnęły mnie mdłości. Ja też byłam jego dziełem, jego wielkim szczurem laboratoryjnym. Już miałam krzyknąć następną obelgę, ale doktor zdążył wyciągnąć zwierzę z klatki i rzucić je na moje kolana. Poczułam wielki ciężar. Szczur wspinał się po moim brzuchu, zbliżając do twarzy. Weegs obrócił głowę w stronę drzwi, gdy zwierzę polizało moją brodę. Sama przymknęłam oczy, bojąc się bliskiej śmierci, która jednak nie nastąpiła. Gdy zadecydowałam popatrzeć, na mojej klatce piersiowej pozostała jedynie mała kupka popiołu.
- Widzisz, organizmy z opluxum trudno jest uśmiercić. Ten szczur miał ponad dziesięć lat, a teraz ty pozwoliłaś mu odejść...
Po policzkach znowu zaczęły spływać mi łzy. Właśnie zabiłam. To znaczyło, że już nigdy nie będę mogła nikogo dotknąć. Z tego co zrozumiałam, doktor mówił, że opluxum zamraża. Chwilowy przebłysk w głowie nakazał spytać:
- Dlaczego ten szczur nie stał się posągiem lodowym?
- Organizmy z wszczepionym atomem tego kamienia nie potrafią wzajemnie na siebie działać.
- Więc - mój głos drżał, pozostawiając po sobie fale niepewności i lęku - czym ja jestem?
- Jesteś bronią.
- Na co?
- Na Andię. Niedawno uciekła, zamrażając przy tym połowę personelu mojej kliniki i swojego brata.
Była możliwość, że to właśnie ich ujrzałam na zdjęciu w pokoju Coltona. Dziewczyna musiała być wściekła, skoro bez skruchy zamroziła tylu ludzi. Zamyśliłam się przez chwilę. Dlaczego nie rzuciła się na doktora?
- Odwróciłem działanie opluxum. Zamiast zamrażać potrafisz wszystko spalić. Ogień przeciwko lodowi. Ciepło na zimno. Musisz znaleźć Andię i zakończyć to wszystko.
- Ale co potem ze mną? Dasz radę wyciągnąć to ze mnie?
- Potem pozostanie mi wierzyć w twoją dobroć. Andia jest silniejsza niż szczur. Będzie mogła zrobić z ciebie posąg, zanim ty pomyślisz o ataku. Przez jakiś czas potrenujesz z Coltonem i będziesz....
- Może nie chcę brać udziału w twoim chorym planie - wysyczałam przez zęby. - Co wtedy?
- A czy masz jakiś inny wybór, promyczku?

niedziela, 3 listopada 2013

Rozdział 7

     Schodząc wolno po schodach wlepiłam wzrok w plecy doktora Weegsa. Gdy przekroczyliśmy próg piwnicy, zaatakował mnie powiew zimnego powietrza. Jakby na dole mieściła się chłodnia. Gdy przeszliśmy ciasny korytarz, stanęłam, nie wiedząc, co powiedzieć. Pomieszczenie wyglądało jak laboratorium naukowe N.A.S.A., czy coś w tym stylu. Wielkie ekrany zasłaniały jedną ścianę, mnóstwo małych fiolek, rożne dziwne przyrządy do operowania,. Na jednym z białych blatów stała klatka , w której znajdował się wielki szczur. Obok klatki leżały rękawice.
- Usiądź na tym krześle – mężczyzna wskazał miejsce na środku sali.
     Nie byłam pewna, czy uciekać, czy wykonać jego polecenie. Ostatecznie zmusiłam się do wykonania rozkazu. Może dlatego, że gość był lekarzem i nie miał prawa zrobić niczego złego.
     Lekko opadłam na siedzenie, rozglądając się dookoła. Wgapiałam się w klatkę szczura, który patrzył się na mnie, jakby chciał coś przekazać. W tej chwili żałowałam, że nie znam mowy zwierząt.
     Zanim zdążyłam się odwrócić, coś wbiło się w moje ramię. Doktor Weegs wstrzyknął coś, bełkocząc pod nosem. Wstałam, jak oparzona, zwalając coś z jednego z blatów.
- Co pan robi?!
- Spokojnie, Rechi. Za chwilkę po prostu stracisz przytomność. Nie będzie boleć, obiecuję.
- Miał mnie pan zbadać a nie kłóć!
- Zrobiłem to przedtem. Jesteś idealna. Czas na fazę drugą.
Chwyciłam w ręce pierwsze lepsze szczypce, kierując je w stronę doktorka.
- Nawet nie próbuj się do mnie zbliżać!
Tylko uśmiechnął się głupio, odwracając się do mnie plecami. Zaczął przewalać sterty papierów na biurku, cicho mówiąc.
- Nie masz po co walczyć... I tak nie ma tu nikogo, kto ci pomoże.
- Nieprawda! - zaczęłam wrzeszczeć. - CLARISSE! CLARISSE!
- Clarisse o wszystkim wiedziała – prychnął. - Po prostu staraj się uspokoić. Nie uciekniesz przed niczym.
Doktor ruszył w moją stronę, a ja zaczęłam się cofać.
- Rechi...
- Odejdź – warknęłam, zrzucając fiolki stojące na blacie obok mnie.
- Złość nie pomoże. Zachowaj ją na potem.
     Drzwi. Musiałam po prostu uciec do góry i otworzyć drzwi. Wtedy będę wolna. Ruszyłam niczym strzała, wbiegając w wąski korytarz. Widziałam pierwsze schodki. Spojrzawszy za siebie nie dostrzegłam mężczyzny, ale słyszałam jego głos.
- Myślisz, że jestem głupcem? Drzwi są zamknięte.
     Gdy dobiegłam do nich, słowa doktorka okazały się prawdą. Obraz przede mną zaczął się rozmazywać, a ja opadła na kolana. Dlaczego wcześniej nie zauważyłam, że słabnę? Z trudem łapałam powietrze. Ostatkami sił stukałam pięściami w drzwi, czekając na ratunek, choć wiedziałam, że on nie nadejdzie. Usiadłam na najwyższym stopniu, opierając się plecami o jedną ze ścian. Zerknęłam na sufit, patrząc na oślepiające światło. Czy to mój koniec? Łzy popłynęły mi po policzku, po czym mocniej ścisnęłam szczypce, które niemal wypadły z moich rąk. U podnóży schodów pojawił się doktor Weegs.
- Przykro mi, że akurat wypadło na ciebie, Rechi. Lecz ktoś musi tego dokonać.
- Jesteś wariatem! Kiedy wszyscy się dowiedzą, co się stało, zamkną cię i już nigdy nie ujrzysz światła dziennego! Całe życie spędzisz w zapyziałej celi, jak to twoje laboratorium!
- Dziecko, nie bądź taka pewna. Za to, co zrobię będę obdarowywany nagrodami Nobla.
Zaczął się powoli zbliżać. Próbowałam wstać, ale nie miałam wystarczająco sił, by chociaż podeprzeć się ręką. Usłyszałam ciche kroki z korytarza.
- Halo! Pomocy! Pomocy, jest tam ktoś?! - krzyczałam do drzwi, próbując zapanować nad łzami.
- Rechi? - rozpoznałam głos Coltona.
- Colton, pomóż mi, proszę! On chcę mnie zabić, proszę, wyciągnij mnie stąd!
- Zabić? Nie bądź głupia – doktor oparł się o ścianę, patrząc na mnie z góry. - Gdybym cię zabił, mój eksperyment nie miałby sensu.
Zobaczyłam, że klamka delikatnie opadła na dół, lecz potem znów wróciła do poziomu. Colton jest po jego stronie.
     Już wszystko było mi obojętne? Łkałam cicho, gdy mężczyzna głaskał mnie po głowie. Z całej siły cisnęłam szczypcami w jego brzuch, a ten tylko wrzasnął, po czym szarpnął moje włosy.
- Skoro nie chcesz po dobroci, to potem nie płacz, że byłem brutalny!
Doktor zaczął ciągnąć mnie gwałtownie w dół schodów. Nie byłam w stanie nic powiedzieć, ruszyć żadną kończyną, czy chociażby dalej płakać. Ocierałam gołymi plecami o betonowe stopnie, wydając ciche jęki.
- Zostaw Ją! - krzyknął Colton zza drzwi, widocznie próbując dostać się do środka.
- Daruj sobie chłopcze. Nie chcesz nowej koleżanki?
- Zapłacisz za to! Zostaw ją!
Mężczyzna zatrzymał się, odwracając w stronę drzwi. Przeniosłam wzrok z lamp oświetlających korytarz na schodach i dostrzegłam małe plamy krwi oblegające każdy stopień. Czy ja krwawię? Nie czułam już nawet bólu. Z trudem utrzymywałam otwarte powieki.
- Jakoś przedtem ci to nie przeszkadzało. Nie miałeś nic przeciwko, że Rechi będzie jak ona.
- Zniszczyłeś ją i Samuela! Znajdziemy inny sposób. Proszę, zostaw ją! Proszę!
- Ależ się z tego zrobiło przedstawienie, prawda kochana? Czas na nas.
Niewiele pamiętałam od tamtego momentu. Colton dalej krzyczał, lecz stalowe drzwi doskonale odpierały jego kopnięcia. Gdy znów zostałam zaciągnięta na dół, doktor przypiął mnie do krzesła, sama nie wiedziałam po co. Przecież ledwo co byłam przytomna. Dostrzegłam, że kolejna igła wbija się w moją skórę.
- Przez to, że tak długo zwlekaliśmy z tym, będziesz musiała pocierpieć. Gdybyś nie wiła się jak wąż i nie uciekała, może dałbym ci dodatkową dawkę znieczulającą. Teraz możesz o tym pomarzyć.
Ostatnią rzeczą, jaką pamiętam, był wielki ból, jakby moje ciało płonęło. Potem nastała nicość.

_________________________________________________


oto i kolejny rozdział. liczę na komentarze. mam cichą nadzieję, że jeszcze nikt nie rozpracował dalszych części opowiadania i będę mogła was zaskakiwać z rozdziału na rozdział.

piątek, 1 listopada 2013

Rozdział 6

3 grudnia 1996 wtorek
Nie pisałem przez dłuższy czas. Chyba po prostu nie miałem chęci. Szczur nadal żyje i świetnie sobie radzi. Niedawno odkryłem nową zaletę – nie można było go zabić. Trochę przerażał mnie ten fakt. Oczywiście potem zrozumiałem, że nie chodziło o to, że szczur zostanie nieśmiertelny. Zaczął się starzeć. Jak ludzie, jak inne zwierzęta – dorastał. Niestety czułem się samotny. Nie mogłem go pogłaskać, nie mogłem się z nim pobawić bez ryzyka zamrożenia. Wydaje mi się, ze on też czuje, że wszystko, czego dotknie swoimi małymi, delikatnymi łapkami zamieni się w lód.
Lecz dałem mu życie. Chyba powinienem być z tego dumny?
Kolejną ważną rzeczą jest śmierć mojego kuzyna. Przekazano mi tyle, że podróżował z żoną autem, gdy ciężarówka jadąca z naprzeciwka ich zmiażdżyła. Andia i Samuel zostali przekazani pod moją opiekę. Dwójka denerwujących dzieciaków będzie problemem. Z drugiej strony kuzyn narzekał, że Andia dość często choruje. Czy będę mieć z tego jakieś korzyści?



Siedziałam na łóżku, nerwowo wymachując nogami, które unosiły się parę centymetrów nad podłogą.
- Spokojnie. – Clarisse kończyła pomiar mojego ciśnienia.
- Czy Jane i Jason będą mogli jeszcze tu przyjechać?
- Nie wiem – pokręciła głową. - Pan Weegs powinien odwołać zakaz. Chyba każdy by się zdenerwował w jakiej sytuacji.
- Przeprosiliśmy.
- Przepraszam nie zawsze załatwi wszystko.
- Rozumiem.
Westchnęłam. Gdy Clarisse wyszła z pokoju, zostałam sama, walcząc ze swoim sumieniem. Wiedziałam, że powinnam przeprosić. Po prostu nie byłam jeszcze gotowa. Dziwne. Nie być gotową na przeproszenie kogoś. Chciałam ułożyć kwiecistą przemowę, w której mogłabym wyrazić głęboki ból, który pozostał we mnie po tym okropnym, karygodnym wyczynie. Czy jakoś tak.
Coś huknęło na korytarzu. Wstałam i lekko uchyliłam drzwi.
- Cholera – mruknął wysoki chłopak.
- Widać koordynowanie swoich ruchów nie wychodzi ci zbyt dobrze – rzuciłam niedbale w jego stronę, lekko się uśmiechając.
Zerknął na mnie, po czym cmoknął, rozglądając się dookoła.
- Gdzie zgubiłaś przyjaciół, co? Narobiliście przedtem niezły bałagan. Szperać w gabinecie doktorka? Odważnie.
- Nie powinno cię to obchodzić.
Chłopak podszedł bliżej, opierając się o framugę.
- Jestem tylko obserwatorem. Niczym więcej. Przyglądam się tej chorej bajce, wyczekując zakończenia.
Zesztywniałam.
- O czym mówisz?
- Nieważne. - Burknął. - Masz ochotę na mały spacer?
- Nie mogę wychodzić.
- Wiedziałem, że ten idiota wymyśli coś w tym stylu – zaśmiał się. - Nie przejmuj się. Jak to mówią, nieważne gdzie, ważne z kim.
Chłopak ruszył korytarzem. Odwrócił się i szedł teraz tyłem, twarzą zwrócony w moją stronę. Łobuzerski uśmiech nakazywał mi podążać za nim, tak więc zrobiłam.
Szliśmy, nie odzywając się do siebie. Nieraz rzucałam jakieś uwagi na temat domu, a oczy chłopaka zaczynały błyszczeć. Sam wyglądał, jakby zaraz miał walnąć jakąś ciekawostkę, lecz po chwili jego entuzjazm przygasał. Gdy znaleźliśmy się piętro wyżej, chłopak wprowadził mnie do wielkiego pokoju. Na ścianach wisiały plakaty różnych drużyn sportowych, gdzieniegdzie pojawiały się jakieś słowa , coś jak hasła motywujące. Powoli obracałam się na piętach, łaknąc każdy szczegół pomieszczenia. Ten pokój przypomniał mi mój własny.
- Witaj w moim królestwie.
- Nieźle tu – mruknęłam cicho. Chyba tylko na to było mnie stać w chwili obecnej.
Usiadłam na łóżku, opierając się o ścianę. Chłopak podszedł do szafy, wyciągając z niej czarny podkoszulek. Gdy zaczął ściągać bluzę, odwróciłam wzrok.
- To twój popisowy numer?
- Ale co? - zaśmiał się.
- Rozbieranie się przed dziewczynami.
- Jakby ci to przeszkadzało.
- Taa.
Czerwona bluza wylądowała na krześle obok drzwi. Po chwili chłopak opadł na fotel w rogu pokoju. Przeraził mnie fakt, że zgodziłam się pójść do pokoju faceta, nie znając nawet jego imienia.
- Jestem Rechi – oznajmiłam.
- Colton.
- Jak Colton Haynes?
- Kto?
- No wiesz, ten co gra w Nastoletnim Wilkołaku.
Colton popatrzył na mnie, bąknął coś pod nosem, po czym wstał, sięgając ręką do małej lodówki i wyciągając z niej puszkę piwa. Zaraz sięgnął po drugą i wyciągnął dłoń w moją stronę.
- Wiesz, sprawdzają mnie. Badania i te sprawy.
Chłopak tylko wzruszył ramionami, i znów opadł na fotel. Prawda była taka, że nie chodziło o badania. Miałam szesnaście lat, wiek buntowniczy, ale wcale nie śpieszyłam się do zachlania się na śmierć, czy przedawkowania amfetaminy.
- Więc Colton, co ty w ogóle tutaj robisz?
- Sam nie wiem – powiedział cicho.
- To dużo tłumaczy.
Wyjrzałam przez okno. Dookoła panował mrok, a słaby blask księżyca próbował przedrzeć się przez chmury. Zerknęłam na biurko, o ile można było to tak nazwać. Cały blat pokryty był stertami puszek, a na krańcu stało niewielkie zdjęcie w ramce. Podeszłam bliżej i zauważyłam na nim trójkę nastolatków. Na samym początku rozpoznałam Coltona. Był nieco niższy, i trochę tęższy niż teraz. Obok niego stał blondyn w krótkich włosach, uśmiechając się ponuro. I jeszcze jedna osoba. Dziewczyna o pięknych, falujących blond włosach sięgających do pasa. Patrzyła gdzieś w bok, na drzewa.
Podniosłam ramkę do góry, by Colton zauważył, co trzymam w rękach.
- Kim oni są?
- Przyjaciółmi.
Jeszcze raz spojrzałam na zdjęcie. Chłopak, który stał w środku wydawał się być znajomy. Gdzieś już go widziałam. Musiałam tylko chwilę pomyśleć...
- Hej, Colton.
- Co.
- Skądś kojarzę tego chłopaka. Czekaj, czekaj.. - chłopak nerwowo podniósł się z fotela, ruszając w moją stronę. - Na podwórko przed domem stoi lodowy posąg, nie? Oni są niemal identyczni...
Colton wyrwał ramkę ze zdjęciem z moich rąk i rzucił ją na łóżko.
- Powinnaś już sobie pójść- rzucił gniewnie. Nie mogłam rozszyfrować, czy był zły na mnie, że zauważyłam to zdjęcie, czy na siebie, za to, że mnie tu przyprowadził. Posąg przed domem wyglądający jak chłopak ze zdjęcia, zakaz wchodzenia do piwnicy. Jeszcze jeden posąg... przypomniałam sobie. Stał w środku miasta. Skoro ludzie ze zdjęcia byli jego przyjaciółmi, to gdzie się teraz podziewali?
- Wyjdź – rozkazał.
- Colton...
- Powiedziałem coś.
- Proszę, powiedz mi, co się tu dzieje.
- Wyjdź!
- Colton!
Chłopak wypchnął mnie za drzwi, po czym z impetem je zatrzasnął. Zaczęłam walić pięściami i nogami w drzwi, wykrzykując jego imię, ale on nie odpowiadał.
- Panno Tostien! - wrzasnął ktoś z drugiego końca korytarza. Odwróciłam się i zauważyłam doktora Weegsa.
- Przepraszam.
Długo nie odpowiadał, aż w końcu cicho oznajmił:
- Musi panienka zejść na badania.
- Już dzisiaj byłam badana.
- Są to specjalne badania. Musimy zejść do piwnicy.
- Do piwnicy? Nie wolno mi tam...
- Oczywiście nie wolno ci tam wchodzić, chyba że ja na to zezwolę. Ruszajmy.