sobota, 18 stycznia 2014

Rozdział 19

     Smutek zakorzenia się w nas jak chwast. Owija swoje korzenie wokół serca, coraz to głębiej wnikając w nasze wnętrze. Wtedy płaczemy. Pozwalamy mu się rozrastać. Nieszczęśliwi, skonani, wpadamy w czarną głębię, z trudem oddychając czy myśląc. Ból bezwstydnie wywierca w nas coraz to większe dziury, które z czasem nie są możliwe do załatania. Płaczemy głośniej. Potrafimy wyczuć, w jakiej żałosnej sytuacji pozostawił nas los. Czarna głębia powiększa się, a my toniemy, walcząc o nadzieję. Następna jest udręka. Wkrada się do środka, z początku niezauważona, a potem zaczyna snuć swe wyblakłe promienie dookoła, które zmuszają nas, byśmy upadli na ziemię. Płacz zamienia się w ciche szlochy. Zdajemy sobie sprawę, że zostaliśmy przykuci do dna. Mamy w sobie coraz więcej dziur, a smutek swymi korzeniami oplótł nasze dusze. Nadzieja, którą dysponowaliśmy, ta malutka iskierka znika pochłonięta żalem, goryczą, rozpaczą. My, leżący na lodowatej posadzce, wiemy, że nie ma ratunku. Chwast jest ogromny, a z dna czarnej głębi nie widać jasności. Właśnie wtedy łzy są już niepotrzebne. Były tylko dodatkiem, gdy myśleliśmy, że to przez nie objawia się prawdziwy ból. Cierpienie staje się jedynym władcą. Nie liczy się już nic. Prawdziwe, rzeczywiste i nieugięte nieszczęście wciąga nas w swe bezlitosne fale, a my zanikamy, wiedząc, że nie ma ratunku.
     Czułam, że tonę. Nie widziałam ręki, która chwyciłaby moją dłoń i pociągnęła do góry, pozwalając odetchnąć.
     Nicość była wszędzie. Wkradała się miedzy moje palce, chcąc wciągnąć mnie jeszcze głębiej.
     A moja nadzieja? Widziałam ją. Była tuż obok, siedząc na miejscu pasażera. Czy ona też tonęła? Nie miałam pojęcia. Jej policzki pozostały suche odkąd straciłam Coltona. Może dryfowała wśród niekończących się fal? Nie zamierzałam pytać.
     Z trudem kręciłam kierownicą, zmieniając biegi. Większość nastolatków w wieku szesnastu lat świetnie radziło sobie z prowadzeniem. Jednak mój tata wolał, gdy nie zbliżałam się do pedału gazu. Teraz szczerze go za to nienawidziłam.
     Stwierdziłam, że musimy wszystko dokończyć. Nie mogłam po prostu beczeć w nieskończoność przy palącym się domu. Niedługo zjawiłaby się tam straż, więc trzeba było szybko uciec. Poza tym został nam kamień. Głupotą byłoby zostawić go w bagażniku samochodu, bo zawsze istniała opcja, że ktoś, a nawet gorzej, Weegs, dostanie go w swoje łapy.
     Postanowiłyśmy go zakopać, tak, jak na początku cała nasza trójka zaplanowała.
     Kurczowo chwyciłam się kierownicy, gdy znów silnik samochodu zgasł. Od celu dzielił nas jakiś kilometr, za szybą było ciemno jak .... Wolałam nie kończyć.
     Gdy kolejne próby odpalenia pojazdu poszły na marne, ze złością uderzyłam w boczną szybę i wyszłam na zewnątrz. Z hukiem zatrzasnęłam drzwi, następnie opierając się o nie. Przygryzłam wargę, pouczając się w myślach.
     Jesteś tak blisko końca, Rechi. Weź się w garść i dobiegnij do mety!
     A co, jeśli nie potrafię? - powiedziałam sama do siebie.
Moje zdeterminowane drugie ja puknęło się w głowę.
     Nie możesz tego tak zostawić. Pomyśl o konsekwencjach.
     Cały czas o nich myślę!
     Wsiadaj do maszyny i pokaż, że jednak nie jesteś beznadziejna.
Dopiero teraz zauważyłam, że obok mnie stoi Andia.
- Możemy pójść na nogach - zaproponowała, trzymając w rękach kamień owinięty płótnem.
     Kiwnęłam głową na znak zgody, po czym ruszyłyśmy, drepcząc w ciszy po kamieniach. Jakieś dwadzieścia minut temu deszcz ustał, pozostawiając za sobą błoto. Wędrówka do lasu, gdzie panoszy się mrok, a brązowa maź tylko czeka, żeby wchłonąć twojego buta nie była czymś przyjemnym. Lecz teraz nie liczyłam na przyjemności. Pot ściekający na moje brwi, czerwone wypieki na twarzy czy pobrudzone ubrania pozwalały mi nie zapomnieć, że nadal tu byłam.


     - Jesteś pewna, że taki dół wystarczy?
- Tak, jestem - powtórzyłam po raz setny.
Niestety tak nie było. Miałam ochotę wyrzucić kamień obok jakiegoś drzewa i sobie pójść. To dość idiotyczne rozwiązanie.
      Jednak zanim Andia położyła opluxum na dnie, postanowiłyśmy chwilę pomilczeć. Może to dziwne, ale czułam się jak na pogrzebie. Pomyśleć, że to wszystko miało się zaraz skończyć. Nigdy więcej śmierci. Koniec wiecznego obwiniania siebie za wszystko, co się zdarzyło. Niestety byłam smutna. Tam, w mieście, zostawiłam swoich przyjaciół. Nieświadomi tego, co się działo, pewnie dalej rozmyślali, czy zaakceptować dziwoląga Rechi. Kochałam ich, a nawet nie mogłam się pożegnać. Znowu czułam fale. Nie mogły mnie zabrać. Jeszcze nie teraz.
     Po dłuższej chwili Andia ułożyła kamień na dnie, a ja zajęłam się zasypywaniem dziury ziemią. Zakopywałam samą siebie. Uśmiechniętą dziewczynę, której największym problemem była nauczycielka historii. Dni spędzone w szpitalach i wizyty u lekarzy stawały się coraz bardziej odległe. Teraźniejsza "zdrowa" ja cierpiała z powodu bólu serca. Chciałabym, żeby ktoś wynalazł lek na rozpacz. Dwie tabletki dziennie? Dlaczego nie.
     Z każdym ruchem łopaty moja mama, Coltoni wszyscy inni wydawali się zanikać. Przed oczami migały mi sceny, w których matka narzekała na przeciekający zlew w kuchni, rozlaną kawę na wersalce. Colton wpadający na wazon. Tajemniczy pokój, butelki po piwie na biurku. Dziwne wspomnienie. Moment, w którym wyobrażałam sobie, że czuję jego palce na mojej dłoni, gdy dzielił nas sweter. Głupie uśmiechy, przekomarzanie się. Zmartwienie i troska. Bez współczucia. Chęć pomocy. Nasz pierwszy i zarazem ostatni pocałunek. Zimne wargi.
     Po chwili nie było już niczego. Zostało tylko naczynie. Ciało Rechi, które także zaraz miało zniknąć.
     Odwróciłam się i z determinacją spojrzałam na blondynkę. Uśmiechnęła się do mnie ponuro, po czym skierowała rękę w moją stronę.
     Jedyne, co musiałam zrobić, to się skupić. Oczekiwałam czegoś od niej, jak i ona ode mnie.
     W głowie miałam tylko jedno imię.
     Andia.
     Wytężyłam wszystkie zmysły, skupiając się jej bladych palcach. Gdy wyciągnęłam swoją dłoń do przodu, poczułam zimno. Emanowało z niej z ogromną mocą, która bez problemu mogłaby mnie ogarnąć, gdybym się nie stawiała.
     Pragnęłam śmierci tej dziewczyny. Szczerze pragnęłam, by umarła. To nie były skutki nienawiści, ale zrozumienia. Chciałam, by umarła i odnalazła spokój. By nie musiała się męczyć rzeczywistością.
     Zacisnęłam powieki.
     Kiedy nasze palce się zetknęły, pozwoliłam, by fale całkowicie mnie pochłonęły.
     

6 komentarzy:

  1. Aaaaaa leże i nie wstaje ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Fale ją pochłonęły? Tzn że Andia nie żyje? Czy jak? Chyba już się w tym pogubiłam i nic nie rozumiem ;p Ale rozdział świetny, jak zawsze ;) Czekam na kolejny ;** <33

    OdpowiedzUsuń
  3. Noby teraz jest ten kluczowy moment, ale czytam jak roślinka.
    Czytam.
    Czytam.
    Czytam.
    Pustka.


    Bardzo dobrze piszesz. Nie potrafię się opanować bo serce mojej duszy znowu zostało roztrzaskane. Czuję się jak Rechi i mimo, że uczucia Andii nie były opisane to prawdopodobnie po części jak ona. Życzę weny.
    I dziękuję.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ten rozdział był bardzo... smutny? przygnębiający? taki życiowy? nie wiem jak to opisać. Jestem tylko ciekawa co zrobi Rechi? Przecież mogła ją zabić tylko Andia tak? A ona nie żyję...
    Mam nadzieję, że wszystko się wyjaśni w następnych rozdziałach :)
    Weny.

    OdpowiedzUsuń
  5. CAŁY CZAS się FOCHAM za zabicie... Jego... przez ciebie płaczę ;_;

    OdpowiedzUsuń