piątek, 29 listopada 2013

Rozdział 11

 Pozostałości po pyle unosiły się swobodnie w powietrzu, wirując wokół mojej głowy, którą pokrywały teraz łzy. Czułam, jakby ktoś zaczął rozrywać mi serce na miliony kawałków,delektując się przy tym moim bólem. Uniosłam dłonie do policzków, dotykając palcami skóry w tych miejscach, gdzie mama mnie dotknęła. Kolejny stopień cierpienia rzucił się w moją stronę, doprowadzając mnie początkowo do cichego szlochu, który przerodził się w dzikie jęki. Zaczęłam ściskać swoją twarz, chcąc zakryć wstyd.
     Dopiero po chwili dotarło do mnie, że Jane krzyczała. Czerwonymi oczyma spojrzałam w stronę przyjaciół, próbując odnaleźć choć trochę wsparcia. Patrząc na nich łatwo mogłam odczytać, że są przerażeni i wcale nie śpieszy się im do pocieszania mnie. Czego ja oczekiwałam? Że skoczą w moim kierunku, i zaczną łagodnym tonem mówić "Nic się nie stało. Wszystko jest okay."? Przecież zmieniłam się w istną maszynę do zabijania. Właśnie usunęłam swoją mamę z tego świata. Wbiłam paznokcia w policzek. To nie tak miało być. Gorąc panujący w moim ciele coraz bardziej dawał o sobie znak. Zrobiło mi się słabo. Upadłam na kolana.
- Mamo, wróć. Proszę. Wróć do mnie - powtarzałam cicho te słowa, próbując nadać im jakieś większe znaczenie, niż bełkot rozpaczy.
- Rechi... - Colton kucnął obok mnie, kładąc dłoń na moich plecach, a raczej na swetrze. 

     Wstałam jak oparzona, odsuwając się od niego i omal nie wywracając.
- Odejdź ode mnie! Idź sobie! - krzyczałam, a mój głos rozniósł się po całym domu, co wreszcie rozkazało Weegsowi zejść na dół. Gdy stanął na schodach, rzucił nam wszystkim znudzone spojrzenia. Potem zauważył pył na podłodze, co przykuło jego uwagę.
- Kto? - zapytał.
- Moja mama... Mamo wróć. - wychrypiałam.

- Colton - zaczął doktor - zajmij się tą dwójką - wskazał na Jane i Jasona. - Ja zaprowadzę Rechi do jej pokoju, a Clarisse posprząta bałagan.
- Nigdzie z tobą nie idę - próbowałam twardo zaprotestować, ale przez te wszystkie łzy było to dość trudne.
- Czy ja ci dałem jakiś wybór? Nie sądzę.
- Właśnie zginęła niewinna osoba, a ty masz to gdzieś! - warknęłam.

Doktor jedynie wzruszył ramionami.
- Jestem przyzwyczajony do ofiar.
- Ale ja nie jestem! Dla mnie śmierć nie jest codziennością, matole! Moja mama nie żyje! - z impetem wstałam, kierując się w stronę Weegsa. Wszyscy - prócz Coltona - natychmiastowo się cofnęli. Jason i Jane nadal byli przerażeni, a gdy spojrzałam w ich stronę, uniknęli mojego wzroku. W tej chwili zdałam sobie sprawę, że straciłam przyjaciół. Opuściłam głowę w dół, przygryzając wargi z całą siłą, jaką wtedy posiadałam. Po chwili poczułam smak słodkiej krwi spływającej na mój język i po brodzie. Czy to mogła być moja kara? Odrzucenie przez środowisko i ludzi, których kochałam? Przecież niczym w prawdzie nie zawiniłam. Starałam się być zawsze obok każdego, ukazywać wsparcie, zainteresowanie, podekscytowanie. Płakałam z przyjaciółmi, razem się cieszyliśmy. To był zapewne koniec wszystkiego. Teraz byłam jedynie eksperymentem, który nie powinien wychodzić z klatki.
- Ja zajmę się nimi, a ty odprowadź Rechi - mruknął Weegs.
     Colton położył rękę na moich plecach, lekko popychając mnie do przodu. Ruszyłam schodami w górę, kierując się prosto do mojego pokoju. Gdy weszłam do pomieszczenia, popatrzyłam na Coltona.
- Co on z nimi zrobi? - spytałam, martwiąc się o przyjaciół.
Chłopak podał mi kominiarkę.
- Pewnie postraszy ich. Powie, że jeśli komuś pisną słówko, to też ich spali. Czy coś w tym stylu.
Do oczu znów napłynęły łzy, a ja za wszelką cenę starałam się nie płakać. Przynajmniej nie w obecności Coltona. Chłopak naciągnął bluzę na rękę, po czym przyłożył ją do mojej brody, wycierając zaschniętą krew. Uśmiechnął się smutno. On jedyny nie unikał mojego spojrzenia. Chciałam odwzajemnić uśmiech, ale nie potrafiłam. W głowię miałam pustkę, bolało mnie całe ciało.
- Zostawić cię samą? - zapytał, a ja jedynie pokiwałam głową na znak zgody.
     Kiedy chłopak wyszedł, nawet nie fatygowałam się w stronę łóżka, tylko usiadłam na podłodze, zakrywają oczy.
- Nie płacz, głupia. Nie płacz...
     Pierwsza łza pojawiła się po chwili, a za nią legiony innych. Nie chciałam nikogo zabić. Na pewno nie chciałam skrzywdzić swojej mamy. Kochałam ją. Serce znów zaczęło szybko pulsować, a z każdym uderzeniem czułam, jakby cierpienie wewnątrz mnie się powiększało. Huśtałam się, raz w przód, raz w tył, początkowo dość wolno, a po chwili już nie panowałam nad swoim ciałem.
- Przepraszam, przepraszam, przepraszam, przepraszam, przepraszam, przepraszam, przepraszam...
     W jednym momencie się zatrzymałam i spojrzałam na swój nadgarstek. Dziwna myśl przeleciała przez mój umysł. Czy byłam do tego zdolna? Nie wiedziałam, czy potrafiłabym coś takiego uczynić... Powoli wstałam, ocierając mokre policzki. Lekko uchyliłam drzwi. Podniosłam z podłogi kominiarkę i założyłam na głowę. Gdy byłam pewna, że korytarz jest pusty, zaczęłam zmierzać ku łazience. Kiedy już znalazłam się w środku, otworzyłam jedną z szuflad, wyciągając srebrne nożyczki. Popatrzyłam na nie, próbując odnaleźć jakiś powód, dla którego powinnam to zrobić. Nie chciałam nikogo zranić. Czy to wystarczyłoby jako uzasadnienie? Westchnęłam cicho. Co powiedziała by mama? Jane i Jason?  "Jesteś głupia. Odbierasz sobie najcenniejszy dar, jaki kiedykolwiek otrzymałaś". Mój dar był przekleństwem. Położyłam nożyczki na blacie, chcąc obrócić się i wyjść. W framudze stał Weegs. Dopiero teraz zrozumiałam, że powinnam zamknąć drzwi, zanim tu weszłam. Mężczyzna gwałtownie ruszył ku mnie, popychając na  wielką szafkę. Uderzyłam głową o jedną z półek i upadłam na płytki.
- Nie zabijesz się, rozumiesz?! Nie wolno ci się zabijać, idiotko!
Choć wiedział, że mogłaby go bez problemu pokonać, szarpnął za mój rękaw, podnosząc moje ciało. Zamknął mnie w pokoju, krzycząc jeszcze jakieś obelgi. Teraz nie tylko bolało mnie serce, jak i głowa. Kiedy położyłam się na miękkiej pościeli, wszystkie wspomnienia wlały się kaskadami do mojego umysłu, a łzy po raz kolejny wyszły z ukrycia.


___________________________________________________


Dziękuję wszystkim, którzy czytają. Dziękuję osobom, które piszą te długie komentarze, które motywują mnie do dalszej pracy. Dziękuję wszystkim za wszystko. ♥

czwartek, 28 listopada 2013

Andia?

Istnieje u góry taka zakładka pod tytułem "Rysunki". Postanowiłam, że będę moje rysunki dodawać po prostu tutaj, na stronie głównej, bo za bardzo nie ogarniam.
Najpierw parę info:
- rozdział zapewne pojawi się jutro.
- czy wasza aktywność musi wzrastać, gdy kogoś zabiję? :D szczerze, pod ostatnim postem mam aż 17 komentarzy, a przed wcześniejszym tylko 8. mam po tym wnioskować, że powinnam kogoś ważnego uśmiercać co rozdział? długo ta historia by nie potrwała. proszę was, komentujcie!
- nie przeraźcie się moimi pracami, które będę dodawać. xd

to chyba tyle. czas na Andie .(:


sobota, 16 listopada 2013

Rozdział 10

- Colton? - zapytałam cicho. Nie miałam pojęcia, czy chłopak będzie chciał rozmawiać ze mną na ten temat.
- Tak?
- Czy Andia... jest zła?
Colton milczał przez dłuższą chwilę.
- Nie wiem.
- Przecież się z nią przyjaźniłeś.
Zerknął w moją stronę, a gdyby jego spojrzenie mogło mnie zranić, zapewne już bym nie żyła. Wiedziałam, że ludzie nie lubią, gdy ktoś wypytuje ich o przeszłość - przynajmniej, kiedy jest ona przedstawiona w tak ciemnych kolorach. Lecz ja musiałam czegoś się o niej dowiedzieć.
      Westchnęłam. Nie mogłam przesadzić. Zależało mi, by utrzymać z tym chłopakiem jak najlepsze relacje. Opadłam na łóżko, układając w głowie jakieś odpowiednie pytanie.
- Co ty tutaj właściwie robisz?
Colton usiadł po drugiej stronie, opierając łokcie na nogach.
- Kiedy byłem mały, mój ojciec popełnił samobójstwo. Stwierdził, że ja i matka jesteśmy mu niepotrzebni i tylko go pogrążamy. W prawdzie chodziło chyba o długi, których nie byliśmy w stanie spłacić. Tata się zabił, a wszystko spadło na matkę. Zostaliśmy eksmitowani z mieszkania. Mama znalazła robotę jako sprzątaczka u Weegsa, a ten zapewnił nam dach nad głową. Jakiś rok temu miała zawał serca i umarła, a Weegs pozwolił mi tu zostać, aż nie skończę 18 lat.
Chciałam coś powiedzieć, ale mnie zatkało.
- Współczuję....
- Przestań. - warknął chłopak.
- Ja tylko...
- Tylko chciałaś powiedzieć, że ci przykro i oznajmić, jaki to jestem biedny i samotny.
- ... chciałam powiedzieć, że na każdego przychodzi kiedyś czas. Powinniśmy podnieść głowę do góry i pokazać tej osobie, że postaramy się by była z nas dumna.
- Świetnie! - krzyknął ktoś radośnie z korytarza. Po chwili w pokoju pojawił się Weegs. - Opowiadajcie sobie smutne historie, ale dopiero gdy rozliczymy się z Andią.
- Czyli co? Mam teraz na nią ruszyć, wyśledzić jak pies? - prychnęłam.
- Ja się zajmę zlokalizowaniem dziewczyny, a ty masz poćwiczyć walkę z Coltonem.
- Przepraszam, ale jak? Przecież nie mogę go dotknąć.
Doktorek przejechał mnie wzrokiem, po czym uśmiechnął się lekko.
- Widzę, że już masz odpowiedni strój.
Z impetem ściągnęłam kominiarkę i rękawiczki, rzucając je na ziemie.  Już chciałam powiedzieć, że coś takiego nie jest w stanie dobrze okryć mojego ciała, ale Weegs szybko cofnął się do tyłu z spłoszoną miną.
- Okay, załatwię coś lepszego.
Wyszedł szybko z pokoju, znikając za futryną.
Uniosłam brwi do góry, widocznie zaskoczona.
- Wow. Dawno żadna kobieta nie działała tak na tego cepa.
- Czyli mogę to uznać za całkowite zwycięstwo.
- Dokładnie tak - zaśmiał się chłopak. - Nie sądzę, by znalazł coś pożytecznego jeszcze dzisiaj. Nigdy nie wie, gdzie co leży, chyba że w laboratorium.  Póki co będziesz musiała nosić to - wskazał ręką na leżące przede mną przedmioty.
Z niechęcią kucnęłam, podnosząc je i zakładając jedynie rękawiczki. Poczułam, że muszę się napić, bo zaraz zemdleję. Spojrzałam na dalej zagracone biurko i znalazłam wzrokiem butelkę z colą. Bez zastanowienia wlałam zawartość butelki do buzi, po czym poczułam, że moje gardło płonie jeszcze bardziej, niż odkąd się przebudziłam. Wiedziałam, że nie mam gdzie wypluć płynu, więc ze wstrętem i łzami w oczach połknęłam coś, co przed chwilą wydawało się być colą. Skrzywiłam się, patrząc z wyrzutami na Coltona. Dopiero teraz dostrzegłam, że chłopak się śmieje. Gdy zobaczył, że na niego zerkam, zasłonił buzię ręką, odwracając głowę w bok.
- Co to do cholery było - wychrypiałam, wystawiając język do przodu i z trudem oddychając.
Colton, próbując zachować powagę, odpowiedział:
- To był mój drink.
- Mówiłeś, że nie masz osiemnastu lat. - Syknęłam, wściekła. - Nie możesz pić alkoholu! Ile w ogóle ty masz lat?
- Siedemnaście i pół.
Chłopak śmiał się dalej, a ja pobiegłam do kuchni, wyciągając szybko wodę mineralną z lodówki i wlewając ją do buzi. Od razu poczułam ulgę.



***



Gdy wieczorem Colton pokazywał mi podstawowe ruchy i figury obronne, okropnie się zmęczyłam. Mój organizm po jakiejś godzinie odmówił jakiejkolwiek współpracy. Mogłam tylko leżeć na zimnych panelach w holu głównym, rozkładając się jakbym miała zamiar zrobić aniołka w śniegu.
- Flirtowanie z podłogą. To coś nowego.
- Spadaj - mruknęłam cicho, przykładając czerwony policzek do ziemi.
Chłopak usiadł jakiś metr ode mnie, opierając się o ścianę.
- Jutro zaczniemy o szóstej.
- Co - jęknęłam, przymykając powieki.
- Kochanie, co robisz?
Podniosłam się, jakby ktoś strzelił we mnie biczem. W drzwiach wejściowych stała moja mama. Była nieźle zdziwiona. w sumie kto by nie był, gdyby zastał swoją córkę przytulającą się do podłogi.
- Emm, nic.
Gdy mama zaczęła się zbliżać w moją stronę, Colton podniósł się do góry, stając między mną a nią.
- Dobry wieczór, jestem Colton, miło mi panią poznać. Może chce pani porozmawiać z doktorem Weegsem? Zaraz go zawołam...
Mama zrobiłam jedną ze swoich min "daj spokój chłopcze, wiem że coś się tu dzieje". Próbowała go ominąć, gdy ten objął ją w pasie, nie pozwalając jej ruszyć się dalej. W tej chwili pojawiła się jeszcze Jane, wraz z Jasonem. Chłopak od razu rzucił się na Coltona, wykrzykując jakieś obelgi. Także zaczęłam krzyczeć, żeby wszyscy się uspokoili. Chciałam tam podejść i ich rozdzielić. Jane stanęła swoimi wysokimi kozakami na pięcie Coltona. Ten tylko jęknął, nie puszczając mamy, który wyciągała ręce w moim kierunku. Zaczęłam wołać doktora Weegsa. Zanim ten zwlókł się na dół, Jason przywalił pięścią w twarz Coltona, a chłopaka odrzuciło do tyłu, przez co mojej mamie udało się wyślizgnąć z jego objęcia. Od razu podbiegła do mnie, kładąc dłonie na mojej twarzy. W tej chwili żałowałam, że ściągnęłam kominiarkę.
Gwałtownie odsunęłam się do tyłu, gdy palce mojej mamy zaczęły ginąć w płomieniach. Te stopniowo pochłaniały dalszą część jej ciała, a tam, gdzie dawniej trzymała swoje ręce, pojawiał się popiół, który opadał powoli, jak śnieg w nocy, na błyszczącą podłogę. Ostatnie, co pamiętam, to jej przestraszony wyraz twarzy.

wtorek, 12 listopada 2013

Rozdział 9

     Doktor Weegs przeniósł mnie do mojego dawnego pokoju. Starał się być miły, dość często się uśmiechał, rozmawiał ze mną w dziwnie uprzejmy sposób. Początkowo zmiana jego zachowania ogromnie mnie zaskoczyła, ale potem zrozumiałam, o co chodziło. Gdy mężczyzna stał przy drzwiach, a ja sięgnęłam ręką do klamki od pokoju, by wejść do środka, gwałtownie odskoczył w bok, patrząc na mnie oczyma pełnymi furii i lęku. Bał się. Bał się, że go spalę, że zniknie z tego świata. Po tym incydencie, leżąc na łóżku zastanawiałam się, czy nie prościej byłoby z nim skończyć. Z jego opowieści wynikało, że znęcał się nad zwierzętami. Nie wiadomo, ile z nich musiało zdechnąć, aż uzyskał jakieś pozytywne skutki przez swoje badania. Następna była ta dziewczyna - Andia. Gdy tak leżałam i myślałam o tej sprawie, to stwierdziłam, że mogłabym postawić się po jej stronie. Aktualnie sama byłam teraz zła, ale dziwił mnie fakt, że zamroziła swojego brata. Może i sama nie miałam rodzeństwa, ale kuzynostwo dawało mi wystarczająco w kość, by nie żałować bycia jedynaczką. Pamiętałam, że choć często się kłóciliśmy, gdy jednemu z nas działa się krzywda, od razu biegliśmy z pomocą.
     Były takie chwile, kiedy patrzyłam na swoje ciało, miałam ochotę jak najszybciej znaleźć Andię i pozwolić się jej dotknąć, by zamieniła mnie w lodowy posąg. Nie znałam motywów, dla których ona zrobiła to, co zrobiła. Zamroziła większą część personelu Weegsa? Może wszyscy byli takimi dupkami jak on!
     Prychnęłam, podnosząc się z łóżka. Czułam się o wiele lepiej, chyba dlatego, że cały czas piłam wodę. Oczywiście było mi cholernie gorąco, ale cóż mogłam na to poradzić. Był ktoś, kto mógłby mi pomóc odszyfrować myśli Andii. Tylko czy Colton chciał ze mną rozmawiać. Od akcji w piwnicy nie widziałam go, ani nie słyszałam. Przyzwyczaiłam się do trzasku na korytarzu i rozbitych wazonów. Od czasu do czasu słyszałam kroki nade mną, na wyższym piętrze. Byłam pewna, że chłopak tam był.
     Wyszłam z pokoju i ruszyłam w stronę schodów. Przed stopniami zatrzymałam się. Stąd idealnie było widać drzwi wejściowe. Wystarczyłoby tylko zejść na dół, otworzyć je i uciec. Uciec jak najdalej od tego wariatkowa. Stojąc tak próbowałam przekonać samą siebie, że nie mogę tego zrobić. Wyjść do ludzi, dla których pośpiech i czas były priorytetami. Przypomniałam sobie ostatni dzień w szkole, gdy z trudem udało mi się torować sobie drogę na chodniku, by dojść na lekcję. Ocierałam się o ludzi, dotykając ich dłoni, ramion. Przecież nie mogłam teraz normalnie funkcjonować. Każde małe zetknięcie doprowadziłoby do tragedii. Rodzice, którzy chcieliby uściskać swoja córkę... Przyjaciele przekomarzający się na korytarzach, w kawiarniach, szturchając się nawzajem... Nawet to głupie marzenie dla każdej nastolatki o posiadaniu przystojnego chłopaka było dla mnie niemożliwe. Teraz niosłam ze sobą jedynie śmierć. Byłam przekleństwem.
      Zaczęłam wspinać się powoli po stopniach. Gdy stanęłam przed drzwiami pokoju Coltona, cicho stuknęłam w nie trzy razy, czekając aż otworzy. Ku mojemu zdziwieniu, drzwi natychmiast się rozchyliły, a całe światło zniknęło w jednej mikrosekundzie. Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że coś wylądowało na mojej głowie, przykrywając oczy. Sięgnęłam dłonią po miękki materiał. To była czarna kominiarka. Popatrzyłam zdziwiona na chłopaka, a on tylko kiwnął głową z zniecierpliwieniem, nakazując ją założyć. Tak więc zrobiłam. Następnie podał mi czerwony szalik.
- To jakieś żarty, tak? - zapytałam.
Oczywiście nie musiałam się nawet spodziewać odpowiedzi, bo Colton od razu przystąpił do obwijania mojej szyi i kawałka odkrytej klatki piersiowej. Z trudem mogłam oddychać. Chłopak chwycił mnie za szalik i wciągnął do swojego pokoju. Ostatecznie nakazał jeszcze założyć rękawiczki.
     Stanąwszy przed lustrem próbowałam powstrzymać się od śmiechu. Wyglądałam jak dziecko szykujące się na wielką bitwę na śnieżki.
- Teraz już mogę.... - powiedział ponuro chłopak.
- Co  możesz?
     Colton zbliżył się do mnie i objął w pasie swoimi dłońmi. Przyciągnął jeszcze bliżej siebie, tak, że gdybym nie miała w tej chwili kominiarki na głowie, jego usta bez problemu dotykałyby mojego ucha. Mogłabym w tej chwili powiedzieć sobie coś w stylu "zrobiło się gorąco", ale w moim przypadku to nie miało sensu, bo ciągle było mi gorąco.
- Przepraszam - szepnął cicho, po czym odsunął się ode mnie.
     Uśmiechnęłam się w duchu. Może chłopak był osobą, której mogłam ufać? Jeszcze raz zerknęłam w lustro i patrząc na swoje oczy - jedyny fragment ciała, który wystawał spod sterty ubrań.
- Na co to wszystko? - podniosłam spoconą dłoń, która chowała się w wielkiej rękawiczce.
- Dla ochrony.
Och. Zapomniałam. Przez chwilę zapomniałam. I mogłam powiedzieć, że ta chwila niewiedzy była prawdopodobnie najszczęśliwszym momentem w moim teraźniejszym życiu.

niedziela, 10 listopada 2013

Rozdział 8




     Otworzywszy powieki ujrzałam biały sufit. Z cudem udało mi się poruszać głową na boki, przez co dostrzegłam, że jestem w laboratorium. Czyli to nie był sen.
     Czułam wypieki na policzkach. Z trudem oddychałam, a zaciągane powietrze wydawało się zmieniać w pył w moich ustach. Byłam spragniona, rozgrzana i obolała. Gdy moja klatka piersiowa unosiła się, myślałam, że moje ciało zaraz pęknie, jak nadmuchiwany balon. Opuszki palców wydawały się płonąć. Ból, jaki przy tym towarzyszył pozwalał mi zostać przytomną. Chciałam unieść dłonie, ale coś blokowało ruch. Powoli i ostrożnie podniosłam głowę, niezmiernie przy tym dysząc ze zmęczenia. Skórzane pasy oplatały moje kończyny. Nadal byłam przypięta do tego fotela.
     Pozwoliłam głowie z powrotem opaść na oparcie. Wracały do mnie wspomnienia ucieczki, a w kącikach oczu pojawił się łzy. Delikatnie spływały po mojej skórze przynajmniej chwilowo ją chłodząc. Moją głowę wypełniało j jedno pytanie: Co się teraz ze mną stanie? Ból rozchodził się po całym ciele, przez co nie mogłam odróżnić, czy boli mnie brzuch, czy obdarte ze skóry plecy. Przywołałam w głowie widok betonowych schodów oblężonych krwią. Poczułam, że zaraz zwymiotuję. Odwróciłam głowę w bok, próbując skupić się na czymś innym. Teraz moja twarz znajdowała się naprzeciw wielkiej metalowej klatki, w której grasował olbrzymi szczur. Może Weegs lubił znęcać się nad zwierzętami. Bądź akurat jedynie je darzył jakimś szacunkiem.
     Mroczki znów pojawiły się przede mną, lecz tym razem się nie opierałam. Pozwoliłam sobie zatonąć w nieskończonej nicości.



***



     Siarczysty policzek nakazał wrócić do laboratorium. Obok mnie stał doktor, a jego ręce odziane w rękawiczki długo studiowały wygląd mojej twarzy. Następnie zaczął odpinać klamry z zapięć. Oparcie krzesła skierował do góry, tak, że teraz siedziałam jak przy stole podczas wigilijnej kolacji. Uniósł szklankę z wodą i przyłożył do moich wyschniętych i popękanych warg. Zimna ciesz szybko ukoiła ból gardła.
- Teraz będziesz musiała więcej pić - mruknął Weegs, po czym przysunął drugie krzesło, siadając obok, lecz na tyle daleko, bym nie była w stanie go dotknąć. - Jak się czujesz?
Chwilę milczałam. Chciałam wybuchnąć, zacząć na niego krzyczeć, że po tym wszystkim pyta się mnie jak jakiś lekarz pierwszego kontaktu jak się czuję. Chciałam splunąć w jego twarz, uderzyć go, rozbić pieprzoną szklankę na jego głowie i uciec, ale powiedziałam tylko:
- Jestem zła.
- Zła? To bardzo dobrze... Jak ocieniasz swoją złość w skali od 1 do 10?
- Hmm, nie wiem - wychrypiałam cicho. - Może dziewięć i pół?
- Teraz, jeśli pozwolisz, chciałbym ci wszystko wytłumaczyć.
Nie odezwałam się, więc postanowił ciągnąć dalej.
- Jakieś 10 lat temu mój dość dobry kolega powiadomił mnie, że N.A.S.A. nareszcie odkryło, dlaczego na księżycu znalazła się zamarznięta woda. Przez pewien kamień istnienie organizmów żywych było tam niemożliwe. Sprowadzili parę niezłych okazów opluxum na Ziemie, a mój kolega pozwolił mi zająć się ich badaniem. Ja, jako znakomity uczony chciałem osiągnąć coś więcej, niż zbadanie tego kamienia. Chciałem, aby organizmy żywe mogły posiąść moc opluxum. Postanowiłem realizować swoje marzenie - zaśmiał się. - Metodą prób i błędów odkryłem, że kamień przyjmuję się w organizmach, w których szwankuje układ immunologiczny. Wiesz co to znaczy, tak?
- Czyli w osobach, które często chorują.
- Dokładnie.
- Więc jestem twoim eksperymentem? - prychnęłam, przymykając powieki.
- To był dopiero początek opowieści.
- Super, czekam na ciąg dalszy.
Doktor odchrząknął, i zaczął dalej mówić.
- Na starcie testowałem na szczurach. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, w jakich organizmach opluxum się przyjmuję, więc dość często zdychały. Światełkiem w karierze był szczur, który siedzi tam w klatce. - skinął głową na wielkie grube zwierzę.
- Więc on... zamraża?
- Tak.
- Trochę dziwnie musi wyglądać zabawa z nim.
Mężczyzna zignorował moją wypowiedź.
- Parę miesięcy później mój kuzyn miał wypadek samochodowy. Pod moją opiekę trafiła dwójka dzieci. Andia i Samuel. Dziewczynka... cóż, była dość chorowita...
- Więc postanowiłeś na niej przetestować swój dziki pomysł! - wykrzyknęłam, niemal nie wypluwając płuc. - Jesteś psychopatą!
Przywróciłam do głowy obraz posągu starca w środku miasta i chłopaka przed domem. Czy oni też byli jego zabawkami? Następnie ogarnęły mnie mdłości. Ja też byłam jego dziełem, jego wielkim szczurem laboratoryjnym. Już miałam krzyknąć następną obelgę, ale doktor zdążył wyciągnąć zwierzę z klatki i rzucić je na moje kolana. Poczułam wielki ciężar. Szczur wspinał się po moim brzuchu, zbliżając do twarzy. Weegs obrócił głowę w stronę drzwi, gdy zwierzę polizało moją brodę. Sama przymknęłam oczy, bojąc się bliskiej śmierci, która jednak nie nastąpiła. Gdy zadecydowałam popatrzeć, na mojej klatce piersiowej pozostała jedynie mała kupka popiołu.
- Widzisz, organizmy z opluxum trudno jest uśmiercić. Ten szczur miał ponad dziesięć lat, a teraz ty pozwoliłaś mu odejść...
Po policzkach znowu zaczęły spływać mi łzy. Właśnie zabiłam. To znaczyło, że już nigdy nie będę mogła nikogo dotknąć. Z tego co zrozumiałam, doktor mówił, że opluxum zamraża. Chwilowy przebłysk w głowie nakazał spytać:
- Dlaczego ten szczur nie stał się posągiem lodowym?
- Organizmy z wszczepionym atomem tego kamienia nie potrafią wzajemnie na siebie działać.
- Więc - mój głos drżał, pozostawiając po sobie fale niepewności i lęku - czym ja jestem?
- Jesteś bronią.
- Na co?
- Na Andię. Niedawno uciekła, zamrażając przy tym połowę personelu mojej kliniki i swojego brata.
Była możliwość, że to właśnie ich ujrzałam na zdjęciu w pokoju Coltona. Dziewczyna musiała być wściekła, skoro bez skruchy zamroziła tylu ludzi. Zamyśliłam się przez chwilę. Dlaczego nie rzuciła się na doktora?
- Odwróciłem działanie opluxum. Zamiast zamrażać potrafisz wszystko spalić. Ogień przeciwko lodowi. Ciepło na zimno. Musisz znaleźć Andię i zakończyć to wszystko.
- Ale co potem ze mną? Dasz radę wyciągnąć to ze mnie?
- Potem pozostanie mi wierzyć w twoją dobroć. Andia jest silniejsza niż szczur. Będzie mogła zrobić z ciebie posąg, zanim ty pomyślisz o ataku. Przez jakiś czas potrenujesz z Coltonem i będziesz....
- Może nie chcę brać udziału w twoim chorym planie - wysyczałam przez zęby. - Co wtedy?
- A czy masz jakiś inny wybór, promyczku?

niedziela, 3 listopada 2013

Rozdział 7

     Schodząc wolno po schodach wlepiłam wzrok w plecy doktora Weegsa. Gdy przekroczyliśmy próg piwnicy, zaatakował mnie powiew zimnego powietrza. Jakby na dole mieściła się chłodnia. Gdy przeszliśmy ciasny korytarz, stanęłam, nie wiedząc, co powiedzieć. Pomieszczenie wyglądało jak laboratorium naukowe N.A.S.A., czy coś w tym stylu. Wielkie ekrany zasłaniały jedną ścianę, mnóstwo małych fiolek, rożne dziwne przyrządy do operowania,. Na jednym z białych blatów stała klatka , w której znajdował się wielki szczur. Obok klatki leżały rękawice.
- Usiądź na tym krześle – mężczyzna wskazał miejsce na środku sali.
     Nie byłam pewna, czy uciekać, czy wykonać jego polecenie. Ostatecznie zmusiłam się do wykonania rozkazu. Może dlatego, że gość był lekarzem i nie miał prawa zrobić niczego złego.
     Lekko opadłam na siedzenie, rozglądając się dookoła. Wgapiałam się w klatkę szczura, który patrzył się na mnie, jakby chciał coś przekazać. W tej chwili żałowałam, że nie znam mowy zwierząt.
     Zanim zdążyłam się odwrócić, coś wbiło się w moje ramię. Doktor Weegs wstrzyknął coś, bełkocząc pod nosem. Wstałam, jak oparzona, zwalając coś z jednego z blatów.
- Co pan robi?!
- Spokojnie, Rechi. Za chwilkę po prostu stracisz przytomność. Nie będzie boleć, obiecuję.
- Miał mnie pan zbadać a nie kłóć!
- Zrobiłem to przedtem. Jesteś idealna. Czas na fazę drugą.
Chwyciłam w ręce pierwsze lepsze szczypce, kierując je w stronę doktorka.
- Nawet nie próbuj się do mnie zbliżać!
Tylko uśmiechnął się głupio, odwracając się do mnie plecami. Zaczął przewalać sterty papierów na biurku, cicho mówiąc.
- Nie masz po co walczyć... I tak nie ma tu nikogo, kto ci pomoże.
- Nieprawda! - zaczęłam wrzeszczeć. - CLARISSE! CLARISSE!
- Clarisse o wszystkim wiedziała – prychnął. - Po prostu staraj się uspokoić. Nie uciekniesz przed niczym.
Doktor ruszył w moją stronę, a ja zaczęłam się cofać.
- Rechi...
- Odejdź – warknęłam, zrzucając fiolki stojące na blacie obok mnie.
- Złość nie pomoże. Zachowaj ją na potem.
     Drzwi. Musiałam po prostu uciec do góry i otworzyć drzwi. Wtedy będę wolna. Ruszyłam niczym strzała, wbiegając w wąski korytarz. Widziałam pierwsze schodki. Spojrzawszy za siebie nie dostrzegłam mężczyzny, ale słyszałam jego głos.
- Myślisz, że jestem głupcem? Drzwi są zamknięte.
     Gdy dobiegłam do nich, słowa doktorka okazały się prawdą. Obraz przede mną zaczął się rozmazywać, a ja opadła na kolana. Dlaczego wcześniej nie zauważyłam, że słabnę? Z trudem łapałam powietrze. Ostatkami sił stukałam pięściami w drzwi, czekając na ratunek, choć wiedziałam, że on nie nadejdzie. Usiadłam na najwyższym stopniu, opierając się plecami o jedną ze ścian. Zerknęłam na sufit, patrząc na oślepiające światło. Czy to mój koniec? Łzy popłynęły mi po policzku, po czym mocniej ścisnęłam szczypce, które niemal wypadły z moich rąk. U podnóży schodów pojawił się doktor Weegs.
- Przykro mi, że akurat wypadło na ciebie, Rechi. Lecz ktoś musi tego dokonać.
- Jesteś wariatem! Kiedy wszyscy się dowiedzą, co się stało, zamkną cię i już nigdy nie ujrzysz światła dziennego! Całe życie spędzisz w zapyziałej celi, jak to twoje laboratorium!
- Dziecko, nie bądź taka pewna. Za to, co zrobię będę obdarowywany nagrodami Nobla.
Zaczął się powoli zbliżać. Próbowałam wstać, ale nie miałam wystarczająco sił, by chociaż podeprzeć się ręką. Usłyszałam ciche kroki z korytarza.
- Halo! Pomocy! Pomocy, jest tam ktoś?! - krzyczałam do drzwi, próbując zapanować nad łzami.
- Rechi? - rozpoznałam głos Coltona.
- Colton, pomóż mi, proszę! On chcę mnie zabić, proszę, wyciągnij mnie stąd!
- Zabić? Nie bądź głupia – doktor oparł się o ścianę, patrząc na mnie z góry. - Gdybym cię zabił, mój eksperyment nie miałby sensu.
Zobaczyłam, że klamka delikatnie opadła na dół, lecz potem znów wróciła do poziomu. Colton jest po jego stronie.
     Już wszystko było mi obojętne? Łkałam cicho, gdy mężczyzna głaskał mnie po głowie. Z całej siły cisnęłam szczypcami w jego brzuch, a ten tylko wrzasnął, po czym szarpnął moje włosy.
- Skoro nie chcesz po dobroci, to potem nie płacz, że byłem brutalny!
Doktor zaczął ciągnąć mnie gwałtownie w dół schodów. Nie byłam w stanie nic powiedzieć, ruszyć żadną kończyną, czy chociażby dalej płakać. Ocierałam gołymi plecami o betonowe stopnie, wydając ciche jęki.
- Zostaw Ją! - krzyknął Colton zza drzwi, widocznie próbując dostać się do środka.
- Daruj sobie chłopcze. Nie chcesz nowej koleżanki?
- Zapłacisz za to! Zostaw ją!
Mężczyzna zatrzymał się, odwracając w stronę drzwi. Przeniosłam wzrok z lamp oświetlających korytarz na schodach i dostrzegłam małe plamy krwi oblegające każdy stopień. Czy ja krwawię? Nie czułam już nawet bólu. Z trudem utrzymywałam otwarte powieki.
- Jakoś przedtem ci to nie przeszkadzało. Nie miałeś nic przeciwko, że Rechi będzie jak ona.
- Zniszczyłeś ją i Samuela! Znajdziemy inny sposób. Proszę, zostaw ją! Proszę!
- Ależ się z tego zrobiło przedstawienie, prawda kochana? Czas na nas.
Niewiele pamiętałam od tamtego momentu. Colton dalej krzyczał, lecz stalowe drzwi doskonale odpierały jego kopnięcia. Gdy znów zostałam zaciągnięta na dół, doktor przypiął mnie do krzesła, sama nie wiedziałam po co. Przecież ledwo co byłam przytomna. Dostrzegłam, że kolejna igła wbija się w moją skórę.
- Przez to, że tak długo zwlekaliśmy z tym, będziesz musiała pocierpieć. Gdybyś nie wiła się jak wąż i nie uciekała, może dałbym ci dodatkową dawkę znieczulającą. Teraz możesz o tym pomarzyć.
Ostatnią rzeczą, jaką pamiętam, był wielki ból, jakby moje ciało płonęło. Potem nastała nicość.

_________________________________________________


oto i kolejny rozdział. liczę na komentarze. mam cichą nadzieję, że jeszcze nikt nie rozpracował dalszych części opowiadania i będę mogła was zaskakiwać z rozdziału na rozdział.

piątek, 1 listopada 2013

Rozdział 6

3 grudnia 1996 wtorek
Nie pisałem przez dłuższy czas. Chyba po prostu nie miałem chęci. Szczur nadal żyje i świetnie sobie radzi. Niedawno odkryłem nową zaletę – nie można było go zabić. Trochę przerażał mnie ten fakt. Oczywiście potem zrozumiałem, że nie chodziło o to, że szczur zostanie nieśmiertelny. Zaczął się starzeć. Jak ludzie, jak inne zwierzęta – dorastał. Niestety czułem się samotny. Nie mogłem go pogłaskać, nie mogłem się z nim pobawić bez ryzyka zamrożenia. Wydaje mi się, ze on też czuje, że wszystko, czego dotknie swoimi małymi, delikatnymi łapkami zamieni się w lód.
Lecz dałem mu życie. Chyba powinienem być z tego dumny?
Kolejną ważną rzeczą jest śmierć mojego kuzyna. Przekazano mi tyle, że podróżował z żoną autem, gdy ciężarówka jadąca z naprzeciwka ich zmiażdżyła. Andia i Samuel zostali przekazani pod moją opiekę. Dwójka denerwujących dzieciaków będzie problemem. Z drugiej strony kuzyn narzekał, że Andia dość często choruje. Czy będę mieć z tego jakieś korzyści?



Siedziałam na łóżku, nerwowo wymachując nogami, które unosiły się parę centymetrów nad podłogą.
- Spokojnie. – Clarisse kończyła pomiar mojego ciśnienia.
- Czy Jane i Jason będą mogli jeszcze tu przyjechać?
- Nie wiem – pokręciła głową. - Pan Weegs powinien odwołać zakaz. Chyba każdy by się zdenerwował w jakiej sytuacji.
- Przeprosiliśmy.
- Przepraszam nie zawsze załatwi wszystko.
- Rozumiem.
Westchnęłam. Gdy Clarisse wyszła z pokoju, zostałam sama, walcząc ze swoim sumieniem. Wiedziałam, że powinnam przeprosić. Po prostu nie byłam jeszcze gotowa. Dziwne. Nie być gotową na przeproszenie kogoś. Chciałam ułożyć kwiecistą przemowę, w której mogłabym wyrazić głęboki ból, który pozostał we mnie po tym okropnym, karygodnym wyczynie. Czy jakoś tak.
Coś huknęło na korytarzu. Wstałam i lekko uchyliłam drzwi.
- Cholera – mruknął wysoki chłopak.
- Widać koordynowanie swoich ruchów nie wychodzi ci zbyt dobrze – rzuciłam niedbale w jego stronę, lekko się uśmiechając.
Zerknął na mnie, po czym cmoknął, rozglądając się dookoła.
- Gdzie zgubiłaś przyjaciół, co? Narobiliście przedtem niezły bałagan. Szperać w gabinecie doktorka? Odważnie.
- Nie powinno cię to obchodzić.
Chłopak podszedł bliżej, opierając się o framugę.
- Jestem tylko obserwatorem. Niczym więcej. Przyglądam się tej chorej bajce, wyczekując zakończenia.
Zesztywniałam.
- O czym mówisz?
- Nieważne. - Burknął. - Masz ochotę na mały spacer?
- Nie mogę wychodzić.
- Wiedziałem, że ten idiota wymyśli coś w tym stylu – zaśmiał się. - Nie przejmuj się. Jak to mówią, nieważne gdzie, ważne z kim.
Chłopak ruszył korytarzem. Odwrócił się i szedł teraz tyłem, twarzą zwrócony w moją stronę. Łobuzerski uśmiech nakazywał mi podążać za nim, tak więc zrobiłam.
Szliśmy, nie odzywając się do siebie. Nieraz rzucałam jakieś uwagi na temat domu, a oczy chłopaka zaczynały błyszczeć. Sam wyglądał, jakby zaraz miał walnąć jakąś ciekawostkę, lecz po chwili jego entuzjazm przygasał. Gdy znaleźliśmy się piętro wyżej, chłopak wprowadził mnie do wielkiego pokoju. Na ścianach wisiały plakaty różnych drużyn sportowych, gdzieniegdzie pojawiały się jakieś słowa , coś jak hasła motywujące. Powoli obracałam się na piętach, łaknąc każdy szczegół pomieszczenia. Ten pokój przypomniał mi mój własny.
- Witaj w moim królestwie.
- Nieźle tu – mruknęłam cicho. Chyba tylko na to było mnie stać w chwili obecnej.
Usiadłam na łóżku, opierając się o ścianę. Chłopak podszedł do szafy, wyciągając z niej czarny podkoszulek. Gdy zaczął ściągać bluzę, odwróciłam wzrok.
- To twój popisowy numer?
- Ale co? - zaśmiał się.
- Rozbieranie się przed dziewczynami.
- Jakby ci to przeszkadzało.
- Taa.
Czerwona bluza wylądowała na krześle obok drzwi. Po chwili chłopak opadł na fotel w rogu pokoju. Przeraził mnie fakt, że zgodziłam się pójść do pokoju faceta, nie znając nawet jego imienia.
- Jestem Rechi – oznajmiłam.
- Colton.
- Jak Colton Haynes?
- Kto?
- No wiesz, ten co gra w Nastoletnim Wilkołaku.
Colton popatrzył na mnie, bąknął coś pod nosem, po czym wstał, sięgając ręką do małej lodówki i wyciągając z niej puszkę piwa. Zaraz sięgnął po drugą i wyciągnął dłoń w moją stronę.
- Wiesz, sprawdzają mnie. Badania i te sprawy.
Chłopak tylko wzruszył ramionami, i znów opadł na fotel. Prawda była taka, że nie chodziło o badania. Miałam szesnaście lat, wiek buntowniczy, ale wcale nie śpieszyłam się do zachlania się na śmierć, czy przedawkowania amfetaminy.
- Więc Colton, co ty w ogóle tutaj robisz?
- Sam nie wiem – powiedział cicho.
- To dużo tłumaczy.
Wyjrzałam przez okno. Dookoła panował mrok, a słaby blask księżyca próbował przedrzeć się przez chmury. Zerknęłam na biurko, o ile można było to tak nazwać. Cały blat pokryty był stertami puszek, a na krańcu stało niewielkie zdjęcie w ramce. Podeszłam bliżej i zauważyłam na nim trójkę nastolatków. Na samym początku rozpoznałam Coltona. Był nieco niższy, i trochę tęższy niż teraz. Obok niego stał blondyn w krótkich włosach, uśmiechając się ponuro. I jeszcze jedna osoba. Dziewczyna o pięknych, falujących blond włosach sięgających do pasa. Patrzyła gdzieś w bok, na drzewa.
Podniosłam ramkę do góry, by Colton zauważył, co trzymam w rękach.
- Kim oni są?
- Przyjaciółmi.
Jeszcze raz spojrzałam na zdjęcie. Chłopak, który stał w środku wydawał się być znajomy. Gdzieś już go widziałam. Musiałam tylko chwilę pomyśleć...
- Hej, Colton.
- Co.
- Skądś kojarzę tego chłopaka. Czekaj, czekaj.. - chłopak nerwowo podniósł się z fotela, ruszając w moją stronę. - Na podwórko przed domem stoi lodowy posąg, nie? Oni są niemal identyczni...
Colton wyrwał ramkę ze zdjęciem z moich rąk i rzucił ją na łóżko.
- Powinnaś już sobie pójść- rzucił gniewnie. Nie mogłam rozszyfrować, czy był zły na mnie, że zauważyłam to zdjęcie, czy na siebie, za to, że mnie tu przyprowadził. Posąg przed domem wyglądający jak chłopak ze zdjęcia, zakaz wchodzenia do piwnicy. Jeszcze jeden posąg... przypomniałam sobie. Stał w środku miasta. Skoro ludzie ze zdjęcia byli jego przyjaciółmi, to gdzie się teraz podziewali?
- Wyjdź – rozkazał.
- Colton...
- Powiedziałem coś.
- Proszę, powiedz mi, co się tu dzieje.
- Wyjdź!
- Colton!
Chłopak wypchnął mnie za drzwi, po czym z impetem je zatrzasnął. Zaczęłam walić pięściami i nogami w drzwi, wykrzykując jego imię, ale on nie odpowiadał.
- Panno Tostien! - wrzasnął ktoś z drugiego końca korytarza. Odwróciłam się i zauważyłam doktora Weegsa.
- Przepraszam.
Długo nie odpowiadał, aż w końcu cicho oznajmił:
- Musi panienka zejść na badania.
- Już dzisiaj byłam badana.
- Są to specjalne badania. Musimy zejść do piwnicy.
- Do piwnicy? Nie wolno mi tam...
- Oczywiście nie wolno ci tam wchodzić, chyba że ja na to zezwolę. Ruszajmy.