piątek, 24 stycznia 2014

Epilog

   Od dwóch dni deszcz nieustannie padał. Niektóre rzeki były bliskie wylania, gdzieniegdzie ludzie wynosili wszystkie cenne rzeczy z domów, by nieunikniona powódź nie pozbawiła ich całego majątku.
   Pomimo okropnej pogody dwójka ludzi wspinała się, brodząc w błocie, na szczyt niewielkiego wzgórza. Okryci płaszczami przeciwdeszczowymi mknęli w milczeniu przed siebie. 
   Kiedy udało im się dobrnąć do celu, oboje wyprostowali się.
- To już trzy miesiące - zaczął chłopak, muskając palcami posąg. - Niedługo się ociepli.
- Czy ona... Ona wtedy zniknie? 
- Nie mam pojęcia. 
- Nie chcę, by odchodziła - szepnęła dziewczyna, ocierając łzy z oczu.
Jason objął ją rękoma i przytulił.
     Jane wiedziała, że chłopak był teraz jedyną osobą, do której mogła zwrócić się o wsparcie. Nikt jej nie rozumiał, i zapewne nikt jej nigdy nie zrozumie. Tego bólu, który siedział zakotwiczony w jej sercu. Tylko Jason mój pojąć, dlaczego codziennie obwinia się o śmierć swojej przyjaciółki. 
     Jane nie chciała jej opuszczać. Niestety w życiu tak jest, że nowe, niezrozumiałe rzeczy uważamy za coś złego.
- Myślisz, że Rechi wini nas za to?
- Mam cichą nadzieję, że nie. Co nie oznacza, że nie jesteśmy winni. 
Niebo rozbłysnęło, a po chwili dźwięk grzmotu donośnie rozniósł się po całym lesie. 
- Zapomniałabym - Jane chwyciła niewielki plecak, i wyciągnęła z niego naszyjnik. - To miał być prezent na twoje urodziny. Chyba nie ma sensu na nie czekać...
Dziewczyna zapięła naszyjnik na szyi Rechi. Przez chwilę wgapiała się w literki namalowane na drewnianych koralikach.
- Na zawsze razem - mruknęła sama do siebie, chowając się w objęciach chłopaka. 




taaaaak, to koniec. wiem, że jest super mega krótki, ale sądzę, że wystarczy. dziękuję każdej osobie, która kiedykolwiek zajrzała na tego bloga i przeczytała chociażby zdanie.
mam nadzieję, że trwanie ze mną nad tą historią nie było aż tak nudne. xD
trzymajcie się. (":

sobota, 18 stycznia 2014

Rozdział 19

     Smutek zakorzenia się w nas jak chwast. Owija swoje korzenie wokół serca, coraz to głębiej wnikając w nasze wnętrze. Wtedy płaczemy. Pozwalamy mu się rozrastać. Nieszczęśliwi, skonani, wpadamy w czarną głębię, z trudem oddychając czy myśląc. Ból bezwstydnie wywierca w nas coraz to większe dziury, które z czasem nie są możliwe do załatania. Płaczemy głośniej. Potrafimy wyczuć, w jakiej żałosnej sytuacji pozostawił nas los. Czarna głębia powiększa się, a my toniemy, walcząc o nadzieję. Następna jest udręka. Wkrada się do środka, z początku niezauważona, a potem zaczyna snuć swe wyblakłe promienie dookoła, które zmuszają nas, byśmy upadli na ziemię. Płacz zamienia się w ciche szlochy. Zdajemy sobie sprawę, że zostaliśmy przykuci do dna. Mamy w sobie coraz więcej dziur, a smutek swymi korzeniami oplótł nasze dusze. Nadzieja, którą dysponowaliśmy, ta malutka iskierka znika pochłonięta żalem, goryczą, rozpaczą. My, leżący na lodowatej posadzce, wiemy, że nie ma ratunku. Chwast jest ogromny, a z dna czarnej głębi nie widać jasności. Właśnie wtedy łzy są już niepotrzebne. Były tylko dodatkiem, gdy myśleliśmy, że to przez nie objawia się prawdziwy ból. Cierpienie staje się jedynym władcą. Nie liczy się już nic. Prawdziwe, rzeczywiste i nieugięte nieszczęście wciąga nas w swe bezlitosne fale, a my zanikamy, wiedząc, że nie ma ratunku.
     Czułam, że tonę. Nie widziałam ręki, która chwyciłaby moją dłoń i pociągnęła do góry, pozwalając odetchnąć.
     Nicość była wszędzie. Wkradała się miedzy moje palce, chcąc wciągnąć mnie jeszcze głębiej.
     A moja nadzieja? Widziałam ją. Była tuż obok, siedząc na miejscu pasażera. Czy ona też tonęła? Nie miałam pojęcia. Jej policzki pozostały suche odkąd straciłam Coltona. Może dryfowała wśród niekończących się fal? Nie zamierzałam pytać.
     Z trudem kręciłam kierownicą, zmieniając biegi. Większość nastolatków w wieku szesnastu lat świetnie radziło sobie z prowadzeniem. Jednak mój tata wolał, gdy nie zbliżałam się do pedału gazu. Teraz szczerze go za to nienawidziłam.
     Stwierdziłam, że musimy wszystko dokończyć. Nie mogłam po prostu beczeć w nieskończoność przy palącym się domu. Niedługo zjawiłaby się tam straż, więc trzeba było szybko uciec. Poza tym został nam kamień. Głupotą byłoby zostawić go w bagażniku samochodu, bo zawsze istniała opcja, że ktoś, a nawet gorzej, Weegs, dostanie go w swoje łapy.
     Postanowiłyśmy go zakopać, tak, jak na początku cała nasza trójka zaplanowała.
     Kurczowo chwyciłam się kierownicy, gdy znów silnik samochodu zgasł. Od celu dzielił nas jakiś kilometr, za szybą było ciemno jak .... Wolałam nie kończyć.
     Gdy kolejne próby odpalenia pojazdu poszły na marne, ze złością uderzyłam w boczną szybę i wyszłam na zewnątrz. Z hukiem zatrzasnęłam drzwi, następnie opierając się o nie. Przygryzłam wargę, pouczając się w myślach.
     Jesteś tak blisko końca, Rechi. Weź się w garść i dobiegnij do mety!
     A co, jeśli nie potrafię? - powiedziałam sama do siebie.
Moje zdeterminowane drugie ja puknęło się w głowę.
     Nie możesz tego tak zostawić. Pomyśl o konsekwencjach.
     Cały czas o nich myślę!
     Wsiadaj do maszyny i pokaż, że jednak nie jesteś beznadziejna.
Dopiero teraz zauważyłam, że obok mnie stoi Andia.
- Możemy pójść na nogach - zaproponowała, trzymając w rękach kamień owinięty płótnem.
     Kiwnęłam głową na znak zgody, po czym ruszyłyśmy, drepcząc w ciszy po kamieniach. Jakieś dwadzieścia minut temu deszcz ustał, pozostawiając za sobą błoto. Wędrówka do lasu, gdzie panoszy się mrok, a brązowa maź tylko czeka, żeby wchłonąć twojego buta nie była czymś przyjemnym. Lecz teraz nie liczyłam na przyjemności. Pot ściekający na moje brwi, czerwone wypieki na twarzy czy pobrudzone ubrania pozwalały mi nie zapomnieć, że nadal tu byłam.


     - Jesteś pewna, że taki dół wystarczy?
- Tak, jestem - powtórzyłam po raz setny.
Niestety tak nie było. Miałam ochotę wyrzucić kamień obok jakiegoś drzewa i sobie pójść. To dość idiotyczne rozwiązanie.
      Jednak zanim Andia położyła opluxum na dnie, postanowiłyśmy chwilę pomilczeć. Może to dziwne, ale czułam się jak na pogrzebie. Pomyśleć, że to wszystko miało się zaraz skończyć. Nigdy więcej śmierci. Koniec wiecznego obwiniania siebie za wszystko, co się zdarzyło. Niestety byłam smutna. Tam, w mieście, zostawiłam swoich przyjaciół. Nieświadomi tego, co się działo, pewnie dalej rozmyślali, czy zaakceptować dziwoląga Rechi. Kochałam ich, a nawet nie mogłam się pożegnać. Znowu czułam fale. Nie mogły mnie zabrać. Jeszcze nie teraz.
     Po dłuższej chwili Andia ułożyła kamień na dnie, a ja zajęłam się zasypywaniem dziury ziemią. Zakopywałam samą siebie. Uśmiechniętą dziewczynę, której największym problemem była nauczycielka historii. Dni spędzone w szpitalach i wizyty u lekarzy stawały się coraz bardziej odległe. Teraźniejsza "zdrowa" ja cierpiała z powodu bólu serca. Chciałabym, żeby ktoś wynalazł lek na rozpacz. Dwie tabletki dziennie? Dlaczego nie.
     Z każdym ruchem łopaty moja mama, Coltoni wszyscy inni wydawali się zanikać. Przed oczami migały mi sceny, w których matka narzekała na przeciekający zlew w kuchni, rozlaną kawę na wersalce. Colton wpadający na wazon. Tajemniczy pokój, butelki po piwie na biurku. Dziwne wspomnienie. Moment, w którym wyobrażałam sobie, że czuję jego palce na mojej dłoni, gdy dzielił nas sweter. Głupie uśmiechy, przekomarzanie się. Zmartwienie i troska. Bez współczucia. Chęć pomocy. Nasz pierwszy i zarazem ostatni pocałunek. Zimne wargi.
     Po chwili nie było już niczego. Zostało tylko naczynie. Ciało Rechi, które także zaraz miało zniknąć.
     Odwróciłam się i z determinacją spojrzałam na blondynkę. Uśmiechnęła się do mnie ponuro, po czym skierowała rękę w moją stronę.
     Jedyne, co musiałam zrobić, to się skupić. Oczekiwałam czegoś od niej, jak i ona ode mnie.
     W głowie miałam tylko jedno imię.
     Andia.
     Wytężyłam wszystkie zmysły, skupiając się jej bladych palcach. Gdy wyciągnęłam swoją dłoń do przodu, poczułam zimno. Emanowało z niej z ogromną mocą, która bez problemu mogłaby mnie ogarnąć, gdybym się nie stawiała.
     Pragnęłam śmierci tej dziewczyny. Szczerze pragnęłam, by umarła. To nie były skutki nienawiści, ale zrozumienia. Chciałam, by umarła i odnalazła spokój. By nie musiała się męczyć rzeczywistością.
     Zacisnęłam powieki.
     Kiedy nasze palce się zetknęły, pozwoliłam, by fale całkowicie mnie pochłonęły.
     

piątek, 27 grudnia 2013

Rozdział 18

Stanęłam przed autem, chwytając dłonią klamkę. Przez chwilę wahałam się, czy wejść, czy jednak nie. Nie byłam osobą mściwą, ale nie chciałam zabić doktora Weegsa. Miałam tylko pozbawić go możliwości dalszej zabawy ludźmi. To było coś dobrego... Przynajmniej tak myślałam.
Tym razem usiadłam z tyłu. Pozwoliłam Andii usiąść obok Coltona. Dziewczyna wydawała się być trochę zagubiona. Rozumiem, że jako eksperyment musiała zrezygnować z wielu rzeczy, ale to wyglądało tak, jakby bała się jeździć samochodem. Możliwe, że doktorek nie brał ją na żadne wycieczki. W końcu mała przejażdżka po mieście z dziewczyną, która może zabić osobę jednym ruchem palca nie była zbyt bezpieczna.
- Więc co robimy? - zapytał wkurzony chłopak, kręcąc kierownicą.
- Nie wiem. - Odpowiedziała Andia, nieśmiało zerkając na mnie. Jak na kogoś o wielkiej mocy była dość... niewinna?
- Ja i Andia możemy wejść do środka bez problemu. Przecież nikt się chyba na nas nie rzuci - próbowałam zażartować, ale moi towarzysze nie odebrali tego zbyt ciepło.
- Równie dobrze mógłbym się włamać - zaproponował chłopak.
Ta opcja odpadała. Weegs nie był silny, ale miał mnóstwo tych swoich strzykawek, które pozbawiają przytomności dość szybko. Wystarczyłoby, że rudzielec byłby w tym czasie w laboratorium, a Colton już spadał na przegraną pozycję.
- Nie - burknęłam przygnieciona wizją Coltona leżącego bezwładnie na podłodze.
- Niby dlaczego? 
- Tobie łatwo wyrządzić jakąkolwiek krzywdę - Andia niespodziewanie włączyła się w rozmowę. - My możemy umrzeć tylko, jeśli jedna z nas zaatakuje drugą.
Dobre wytłumaczenie. Punkt dla Andii.
Chłopak przez chwilę milczał.
- Jeśli uda mu się przeciągnąć Rechi na swoją stronę?
- Przepraszam - wybuchłam niekontrolowaną złością - wyglądam na tak głupią?
Przez niego moja mama nie żyła, znajomi się mnie bali, a ja musiałam okłamywać ojca. 
- Nie o to chodziło. Łatwo uwierzyć komuś, kiedy ten obiecuje różne rzeczy.
- Oczywiście - prychnęłam.
- Może zmusimy go, by to z nas wyciągnął? - zaproponowała dziewczyna. W lusterku mogłam zobaczyć, że patrzy przed siebie niemal pustym wzrokiem.
- Opluxum? 
- Tak... - dodała cicho. - Chyba to.
- Niemożliwe - Colton od razu zburzył małą wieżyczkę nadziei, która powstała w mojej głowie. - Doktorek mówił, że tego nie da się wyciągnąć.
- Może kłamał? - Wieżyczka wciąż miała fundamenty.
- Próbował kiedyś z tego swojego szczura. Nie poszło zbyt dobrze.
- Jeśli komuś innemu by się udało? 
Wieżyczko, nie rozpływaj się!
- Wtedy byłybyście jak lew w cyrku. Reszta życia za kratami.
Żegnaj, wieżyczko.
W gardle mnie drapało, chciałam się czegoś napić, było mi cholernie gorąco, miałam ochotę wydrapać sobie paznokciami serce i wyrzucić je gdzieś daleko. Ale byłam tak blisko końca. Nie mogłam poddać się w takiej chwili.
- Więc ja i Andia wchodzimy do środka, zabieramy cały ten kamyczek i wychodzimy. To nasz plan? 
Colton pokręcił przecząco głową.
- Na pewno ma gdzieś indziej próbki opluxum. Wypadałoby...
- Zniszczyć całe laboratorium - dokończyłam za chłopaka, opierając głowę na szybie.
Szykowało się niezłe przedstawienie.


Po jakimś czasie zaparkowaliśmy przed kliniką. Deszcz ciągle padał, więc odciągałyśmy jak najdłużej wyjście z samochodu.
- Dacie sobie radę? - chłopak co chwilę zadawał to samo pytanie, jakby czekał, abyśmy go zaprosiły do naszej małej misji sabotażowej.
- Tak - odpowiedziałam, ściągając rękawiczki. Nie były mi już potrzebne.
Rzuciłam ostatnie spojrzenie na Coltona, który wbił się głęboko w fotel, donośnie stukając palcami w kierownicę.
- Jeśli nie wyjdziecie za dziesięć minut, wchodzę.
- Jasna sprawa - burknęłam, wychodząc z auta i zatrzaskując drzwi.
Andia wysiadła zaraz za mną. Ruszyłyśmy w kierunku kliniki, a ja zacisnęłam palce w pięści. Będzie dobrze. Zerknęłam na dziewczynę. Mimo, iż byłyśmy na wygranej pozycji, widziałam, że się bała. Przerażona, próbowała dumnie stąpać przed siebie. Nie miałam pojęcia, ile czasu spędziła tutaj, ale to była ostatnia rozgrywka, Musiała sobie poradzić z strachem.
Zanim zniknęłam w przedsionku, uśmiechnęłam się w stronę auta. Byłam pewna, że Colton to zauważył.
- W końcu wróciliście! - rzucił rozradowany Weegs, ale gdy tylko stanął przed nami, przybrał obojętny wyraz twarzy. 
- Przyszłyśmy po coś - odpowiedziałam, uśmiechając się od ucha do ucha. Jak miło w końcu górować.
Weegs zrobił parę kroków w tył, nie spuszczając z nas wzroku, oparł się o poręcz od schodów. 
- Jeśli mnie zabijecie, nigdy sobie tego nie wybaczycie!
- To byłoby miłe - powiedziała cicho Andia, idąc w kierunku laboratorium. 
Doktor widocznie zaskoczony faktem, że nie chcemy go zabić, odetchnął lekko. Miałam nadzieję, że ten uśmiech, który zobaczyłam na jego twarzy tylko mi się przywidział. Spięłam mięśnie, podążając za Andią. Ta cała sytuacja była dziwna. Myślałam, że ten świr będzie miał zamiar z nami walczyć.
Zrozumiałam, że był krok przed nami, gdy coś śmignęło za jego plecami.
- Clarisse, nie! - ryknęłam jak głupia, biegnąc za nią.
Kobieta próbowała wybiec z domu, ale gdy zauważyła, że jestem tuż obok niej, stanęła przy drzwiach, ściskając coś w rękach.
- Głupia, uciekaj! - wrzasnął doktor, lecz kiedy Andia stanęła obok niego, przymknął się, garbiąc plecy.
- Clarisse - powiedziałam cicho, niemalże szepcząc. Zrobił to specjalnie. Ten śmierdzący rudzielec kazał jej uciec, bo wiedział, że ani ja ani Andia jej nie skrzywdzimy. - Proszę, oddaj mi kamień.
Kobieta spuściła wzrok na dół, unikając wzroku doktora.
- To nic nie da - ciągnęłam, informując ją i tego psychopatę, że przegrali - gdybyś chciała wiedzieć, na zewnątrz czeka Colton. Może i my cię nie złapiemy, ale on tak.
Przerażona Clarisse rzuciła opluxum pod moje nogi, po czym spojrzała na mnie i błagalnie spytała:
- Mogę już iść?
Westchnęłam cicho, szczęśliwa z tej wygranej.
- Jasne.
Gdy pielęgniarka zniknęła w deszczu, odwróciłam się do doktorka.
- Jesteś beznadziejny, wiesz?
Trzymając kamień w dłoniach, wyszłam na dwór, i oddałam go Coltonowi. Ten niechętnie wrzucił do go bagażnika bmw, po czym wyciągnął czerwony kanister z benzyną.
- Głupio będzie to wszystko spalić.
Nie odpowiedziałam. Chyba po prostu nie miałam ochoty się z nim kłócić. Może ten budynek nie był zły, ale miał w sobie zło. A zło trzeba wypędzić.
- Nie podchodź zbyt blisko - mruknęłam w jego stronę, słysząc jedynie cichy zgrzyt zębów chłopaka.
Gdy wróciłam do środka, Weegsa już nie było.
Zdziwiona rozejrzałam się dookoła. Andia stała w salonie. gdy mnie dostrzegła, wzruszyła ramionami.
- Nie ma kamienia. Nikogo już nie skrzywdzi.
- Co racja to racja.
Z radością w sercu rozlewałam benzynę w laboratorium i na parterze. Dziewczyna stwierdziła, że nie chce brać w tym udziału, po czym dodała, że poczeka na zewnątrz. Czy spalenie złych wspomnień było aż takie złe? Wiedziałam, że nie byłam wstanie czuć tego co oni. Dnie spędzone tutaj przeze mnie w niczym nie dorównywały latom, kiedy ta dwójka tu mieszkała. Colton twierdził, że znalazł tu schronienie. Ten budynek był zapewne całym światem dla Andii. Przez chwilę czułam smutek, że niszczyłam coś, co było dla kogoś takie ważne.
Gdy już większość kliniki śmierdziała benzyną, wyszłam na zewnątrz.  Colton opierał się o maskę samochodu, a Andia stała obok lodowego posągu swojego brata. Dalej nie miałam pojęcia jak on zginął,ale czym dłużej przebywałam z tą dziewczyną, zdawałam sobie sprawę, że to musiał być wypadek. Zerknęłam na Coltona, a on dał znak głową, bym zaczynała.
Chciałam zostać lekarką, alpinistką, sędzią, psychologiem, ale zawód piromanki nawet nie przemknął przez moją głowę.
Wyciągając zapałki z kieszeni kurtki lekko się uśmiechnęłam. To był już koniec. Podpaliłam zapałkę i rzuciłam ją w stronę domu.
Żywy ogień niemal od razu ogarnął cały budynek. Czerwono-pomarańczowe fale wylewały się z okien, subtelnie tańcząc w deszczu. Ten widocznie nie miał zamiaru przeszkadzać gorącej koleżance, która świetnie bawiła się wijąc we wszystkie strony. Odeszłam do tyłu, wyłapując oczami co chwile to powiększające się płomienie.
Andia zdążyła odejść od posągu, który zaczął się topić. Starałam się nie patrzeć w tamtą stronę, bo byłam pewna, że zaraz się rozpłaczę. Najpierw zamrozić swojego brata, by potem patrzeć, jak zamienia się w wodę. Ale dziewczyna uśmiechała się. Wyglądała na szczęśliwą.
Oparłam się o maskę samochodu zaraz obok Coltona.
- Wygraliśmy.
- Wygraliśmy - powtórzył, chwytając moją rękę.
Chłopak chyba wcześniej zrozumiał cała tą sytuację niż ja. Przed wyjściem z auta zostawiłam rękawiczki na fotelu. Zanim zdążyłam chociażby coś krzyknąć, czy odwrócić się do Coltona, poczułam jego wargi na moich ustach. Zimny, kojący dotyk przewiercił moje ciało, pozwalając poczuć przyjemną błogość. Po sekundzie jego usta zniknęły, rozpływając się tuż przed moją twarzą, jak i większość jego ciała. Gdy otworzyłam powieki, zdążyłam zobaczyć jedynie radość w jego oczach, zanim rozpłynął się w powietrzu. Deszcz natychmiast pochłonął popiół pozostałości po Coltonie.
Nie mogłam uwierzyć, że to się wydarzyło.
Przez chwilę stałam z szeroko otworzoną buzią.
Następnie wyciągnęłam ręce przed siebie, próbując złapać cokolwiek. Miałam nadzieję, że wymachując rękami trafie w końcu na kurtkę Coltona, a on się do mnie uśmiechnie.
Zaczęłam płakać. Chociaż słowo płakać nie opisywało tego wszystkiego. Zaczęłam wyć, wydzierając się w stronę ciemnego nieba. Czułam się miażdżona przez powietrze, przez krople deszczu. Zacisnęłam powieki i położyłam dłonie na głowie, ściskając palcami swoje włosy. Niemy wrzask. Tak ja to odczuwałam. Nie słyszałam palącego się domu, ani gałęzi miotanych przez wiatr. Nawet mój własny krzyk był czymś odległym, nierealnym.
Ktoś położył rękę na moim ramieniu. Nie byłam w stanie spojrzeć na Andię. Wtuliłam się w nią, dusząc łzami.
Znów to zrobiłam. Miało być tak dobrze. Koniec był tak blisko, a ja znów pozbawiłam życia kogoś, na kim mi zależało.



____________________________________________
spóźnionych Wesołych Świąt!
pewnie jutro pojawi się kolejny rozdział, a za nim epilog.
tylko nie krzyczcie,proszę. ;\

czwartek, 19 grudnia 2013

Rozdział 17

Przymrużyłam powieki starając się skupić, co było niemożliwe. Na zewnątrz zaczynało padać. Krople wody zawładnęły szybami auta, nie pozwalając dostrzec praktycznie niczego.
Kap. Kap.
Andia chciała bym ją zabiła.
Kap. Kap.
Colton pomagał przyjaciółce popełnić samobójstwo.
Kap. Kap.
A co ze mną?
Ja też nie przepadałam za rzeczywistością. Śmierć to dobre rozwiązanie?
Znów ruszyliśmy do przodu. Spojrzałam na radio. Mogłabym je włączyć i uniknąć rozmów z Coltonem. Cała ta sytuacja była warta śmiechu. Przed chwilą mogłabym wydrapać mu oczy za jakąkolwiek informację. To dziwne, jak nasze zachcianki mogą ulec zmianie w parę sekund.
- Dlaczego objeżdżamy miasto dookoła? - spytałam.
- Ponieważ pewien kierowca pewnego pojazdu nie ma pewnego dokumentu, który jest potrzebny, by prowadzić.
- Super - mruknęłam. 
Próbowałam zająć głowę czymś innym.
"Patrz na drogę!"
Skupiłam się na asfalcie przed nami. Plan nie wypalił, bo nie widziałam drogi. Ciekawe, jak Coltonowi udawało się cokolwiek zauważyć. Oparłam czoło o szybę, skrzyżowałam ręce na klatce piersiowej i szepnęłam sama do siebie:
- Niech to będzie sen, proszę...
Dlaczego wszystko musiało być takie trudne? Świadomość zbliżającej się kolejnej śmierci. Przecież ja czegoś takiego nigdy nie chciałam. Teraz, gdy dowiedziałam się, że Andia pragnęła umrzeć mój entuzjazm gdzieś uciekł. Czułabym się lepiej, myśląc o niej jak o kimś złym, kogo trzeba zlikwidować, bo zagraża ludziom. Wtedy przynajmniej mogłabym nadać mojej osobie pozytywne znaczenie. Wbić sobie do głowy, że zrobiłam coś dobrze i nie musiałam się tego wstydzić. Brak wyrzutów sumienia  spowodowanych dotknięciem. Tylko coś w rodzaju czystki. Odkupienie win za wcześniej spowodowane nieszczęście.
Znów widziałam mamę. Była przerażona, tak jak wtedy. Dreszcz przebiegł po moim ciele, niespodziewanie poczułam zimno. Oczywiście to uczucie zniknęło tak szybko, jak się pojawiło. Może to tylko mój organizm ze mnie żartował? Uśmiechnęłam się lekko.
- Nie chcę być wścibski, ale z tym uśmieszkiem wyglądasz jak psychopatka.
- Tak też się czuję. Daleko jeszcze?
Zerknęłam na chłopaka. Zacisnął palce na kierownicy, skręcając w lewo.
- Właściwie już jesteśmy.

Wytarłam rękawiczką zaparowaną szybę. Przede mną pojawił się budynek - wielkością podobny do kliniki, ale tutaj podobieństwa się kończyły. Dom wyglądał jakby ktoś specjalnie obrzucił go błotem. Kiedyś prawdopodobnie był biały, teraz po   śnieżnej farbie zostały tylko szare plamy. Wysiadłam z auta, i nie zwracając uwagi na deszcz ruszyłam powoli w stronę wejścia. Stąpając po popękanych płytach zastanawiałam się, jak będzie wyglądać to spotkanie. Lód i ogień. Dwa żywioły śmierci.
Spróchniałe schodki wydawały okropne odgłosy, jakby zaraz miały się załamać pod ciężarem mojego ciała. Chwyciwszy za zardzewiałą klamkę, odwróciłam się, zerkając na Coltona. Gdy stanął obok mnie, tylko kiwnął głową, bym weszła do środka.
Musiałam dość mocno pchnąć drzwi, by się ruszyły. Uchyliwszy je lekko, wślizgnęłam się do przedsionka. Tutaj dom także nie prezentował się zbyt ciekawie. Ściany zostały pokryte różnymi wyzwiskami, wulgaryzmami, czy bezsensownymi rysuneczkami.
Ruszyłam dalej przed siebie, a z każdą chwilą coraz bardziej się denerwowałam. Moje serce przyśpieszyło, a ja czułam każdej jego uderzenie w całym ciele.
- Andia? - krzyknął Colton, a echo rozniosło się po pustej przestrzeni.
Usłyszawszy kroki na piętrze stanęłam nieruchomo obok schodów.
Mówiłam, że była z niej ładna dziewczynka? Określenie "ładna" w ogóle do niej nie pasowało. "Onieśmielają piękna" - tak, to mogły by być dobre słowa. Długie, kręcone włosy lśniły, a na porcelanowej cerze odznaczały się dwa niewielkie rumieńce..
- Cześć - uśmiechnęła się nieśmiało do Coltona, a potem spojrzała na mnie. Dopiero teraz zauważyłam, że jej policzki były mokre. Płakała zanim się tu zjawiliśmy.
- Hej Andia. - Colton położył dłoń na moich łopatkach. - To jest Rechi.
- Cześć Rechi.
- Cześć Andia.
Dla mnie w tym momencie urwała się możliwość dalszej rozmowy z dziewczyną. No bo co miałam powiedzieć? "Cześć Andia! Przyszłam cię zabić!".
- Jak się... trzymasz?
Pierwszy raz usłyszałam w głosie Coltona tyle czułości. Brzmiało to tak, jakby chciał się na nią rzucić i uścisnąć, przy okazji dziękując Bogu za to, że jest cała. Ale nie mógł tego zrobić. Poczułam się... zła? Nie umiałam nazwać tego uczucia. Raczej nigdy nie byłam... Zazdrosna.
- Dobrze. Możemy już?
Colton westchnął cicho, odsuwając się ode mnie. To nie tak miało wyglądać! Andia zaczęła schodzić po schodach, a we mnie wstąpiło przerażenie.
- Stop! - krzyknęłam, po czym od razu zaczęłam się tłumaczyć. - Chciałabym coś zasugerować.
- Co? Nic wcześniej nie... - machnęłam na Coltona ręką, by się zamknął.
- Bo widzisz - popatrzyłam na Andię - to wszystko jest bez sensu. Jeśli ja.... pozwolę ci odejść, później Weegs załatwi kogoś, by ten ktoś pozwolił mi odejść...
- Do czego ty dążysz?
- Skąd ta pewność, że akurat ja unicestwię Andię? Może ona ma większą moc.
- To nie tak, jak w przypadku normalnych ludzi - zaczął chłopak. - Wystarczyłoby, że musnąłbym twojej skóry i od razu zacząłbym się spalać. Lecz jeśli masz spalić Andię, musiałabyś użyć siły, i nie chodzi tu o siłę fizyczną. Jeśli Andia nie będzie myślała o tym, by cię zabić, nic się nie stanie. Obie jesteście potężne, więc przypadkowy dotyk tu nie działa. Musisz chcieć ją spalić, by to zadziałało.
- Przykładowo, gdyby stała sobie eee, na chodniku, a ona podeszła mnie od tyłu, chcąc zamrozić, wtedy ja bym została tą pokonaną, bo nie miałam o niczym pojęcia i nie mogłam zaatakować?.
- No tak...
Andia stała, patrząc na mnie z zupełnie obojętną miną. Jakby prosiła, bym już skończyła gadać i wzięła się do roboty.
- A jeśli obie chciałybyśmy zaatakować siebie nawzajem w tym samym czasie, co by się stało?
- Nie mam pojęcia. Możliwe, że pierwsza zamroziłaby drugą, a druga spaliłaby pierwszą, ale nie jestem pewny.
- Bingo. To jest mój warunek. Ja pomogę odejść Andii, a Andia pomoże odejść mnie.
- Co?! - krzyknął wściekle Colton.
- Może być - odezwała się blondynka, patrząc raz to na mnie, raz na chłopaka.
- Ja się na to nie zgadzam!
Chciałam powiedzieć, że gdzieś mam jego zdanie, ale tak nie było. W duchu ucieszyłam się, że chłopak nie chciał, bym zniknęła. Przywiązałam się do niego, nawet jeśli znam go kilka głupich dni.
- Colton. Zrozum, że ja też chcę mieć spokój....
- Zwariowałaś!
- Niestety nie. I owszem, chcę umrzeć - powiedziałam, przyciszając głos - ale najpierw musimy coś zrobić.
Było mi przykro. Cholernie smutno. Dlaczego to tak bolało?
- Niby co musimy? - prychnął nieźle wkurzony Colton.
- Zanim obie skończymy grę, trzeba wyeliminować wspólnego wroga. Weegs w każdej chwili może zrobić z każdego człowieka na ziemi swój eksperyment.
- Mamy go zabić?
- Ja już nie chcę zabijać... - mruknęła Andia.
- Niekoniecznie zabić. Wystarczy, że zabierzemy mu ten jego kamień. Wtedy nie będzie mógł mieszać więcej w świecie.
- Czyli napadamy na rudzielca, zabieramy magiczny kamyczek, a potem wy sobie odejdziecie. Pomyślał ktoś, co ze mną? Nie, żebym był samolubny, ale opcja, że zostanę sam wcale mi nie pasuję.
- Oj tam - rzuciłam, powstrzymując łzy. Nie chciałam odchodzić. Niech to się już skończy. - Może wreszcie zrobisz prawo jazdy? - próbowałam zażartować. -Byłoby fajnie.
- Tsaa.... -Colton odwrócił się w stronę drzwi - chodźmy już i załatwmy to szybko...
W głowie miałam tylko jedno słowo "Przepraszam".
Przepraszam mamo.
Przepraszam tato.
Przepraszam Colton.



___________________________________________


jesteśmy coraz bliżej zakończenia. mam nadzieję, że rozdział się wam spodobał. ;_;

poniedziałek, 16 grudnia 2013

Rozdział 16

     Obudziłam się o dziewiętnastej trzydzieści. Krótko drzemka wcale nie wpłynęła pozytywnie na moje samopoczucie. Z tego całego zdenerwowania ręce dygotały mi jak szalone. Chwyciłam szklankę z wodą i wypiłam jej całą zawartość. Chwilowo suche gardło zostało złagodzone. Cicho westchnęłam, wstając z łóżka. Chciałam pójść do Coltona, ale wykryłam, że wcale nie śpieszy się mu by ze mną pogadać. Trochę było mi smutno z tego powodu. Miałam w planie powiedzieć chłopakowi, co zamierzam zrobić, ale ten pomysł rozwiał się, kiedy spróbowałam podtrzymać temat naszego wyjazdu. Colton zdecydowanie odciągał całe pogaduszki na sam koniec.
     Nieźle wkurzona poszłam do kuchni, wyciągając pierwszą lepszą rzecz z lodówki. Owoce, które znalazłam, zniknęły w parę sekund. Może to dziwne, lecz zauważyłam, że kiedy się denerwowałam, potrafiłam zjeść więcej niż w kolację wigilijną. Było to dość trudne, jeśli twoja rodzina podtrzymywała tradycję dwunastu dań na stole.
     Związałam włosy w kucyka, po czym założyłam rękawiczki i wyszłam przed klinikę. Pierwszy raz od mojego przyjazdu tutaj mogłam w pełni legalnie rozkoszować się świeżym powietrzem i widokiem gwiazd. Nawet nie było dwudziestej, a słońce dawno temu zniknęło za horyzontem.
      Zeszłam z werandy i ruszyłam w stronę miejsca, gdzie stał lodowy posąg Samuela.  Mimo, iż upłynęło kilka dni, a może kilkanaście? Nie potrafiłam stwierdzić ile minęło, odkąd się tutaj znalazłam, ale posąg Samuela jeszcze się nie roztopił. Podeszłam bliżej, by przyjrzeć się dokładnie. Jak na kogoś, kto został zamrożony przez własną siostrę, nie wyglądał na przestraszonego, czy zbulwersowanego. Miał przymknięte powieki i lekki uśmiech na twarzy. Był szczęśliwy, że umierał? Może Andia wykończyła go, gdy ten się tego nie spodziewał.
      Połaziłam jeszcze wokół budynku, wchłaniając każdy szczegół, każdą chociażby najmniejszą roślinkę czy robaka. Nie miałam pojęcia, że można aż tak stęsknić się za naturą. Ściągnąwszy rękawiczki muskałam opuszkami palców kory drzew, głęboko oddychając.
     Usłyszałam, że ktoś zmierza w moim kierunku. Odwróciłam się i uśmiechnęłam do Coltona, który trzymał w dłoni kluczyki do samochodu. Przez chwilę patrzył się na mnie, po czym rzucił:
- Rozumiem, że można kochać przyrodę, ale radziłbym przystopować. Gdy drzazgi utkną w dość dziwnych miejscach, nie piszę się do pomocy.
Dokładnie takiej uwagi mogłam spodziewać się po Coltonie. Prychnęłam cicho, zakładając rękawiczki. Ruszyłam za chłopakiem w stronę garażu. Kiedy weszłam do środka zauważyłam czarnego kolosa zajmującego całe pomieszczenie.
- Co to za bestia?
- BMW X5.
- Doktorka stać na takie rzeczy?
- Psychopacie nie odmówisz. Nie wiem, skąd on bierze na to kasę, ale jeśli jest coś takiego, to trzeba korzystać.
Niepewnie przystanęłam przed samymi drzwiami. Zanim wsiadłam do auta, chciałam się w pełni upewnić, że nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo.
- Przerwa. Umiesz tym prowadzić?
- Wątpisz w moje możliwości?
- Nie odpowiadaj pytaniem na pytanie. Umiesz, czy nie?
- Sama odpowiedziałaś teraz pytaniem, więc...
- Jak ty mnie wkurzasz - burknęłam, otwierając drzwi.

Po dziesięciu minutach jazdy zdałam sobie sprawę, że dobrowolne wejście do tego pojazdu, gdy za kierownicą siedzi olśniewający chłopak o zielonych oczach w postaci Coltona, to jak popełnienie samobójstwa.
- Mógłbyś zwolnić!
- Wyluzuj.
- Uważaj, zakręt!
- Nie jestem ślepy.
- Za to głupi. Co, jeśli wjedziemy w jakieś zwierzę?!
- Ugotuję ci obiad.
- To nie pora na żarty!
- Przecież nie żartuję.
- Colton do cholery! Zwolnij.
Auto gwałtownie zahamowało, a moje ciało zostało przygniecione przez pas bezpieczeństwa.
- Zwariowałeś?!
- Może sama poprowadzisz? Po twoich uwagach mogę sądzić, że jesteś w tym mistrzynią.
Żałowałam, że nie byliśmy w pokoju Coltona. Mogłabym wtedy wziąć jedną z jego kolekcji opróżnionych butelek i walnąć go prosto w jego pusty łeb.
- Nie mam prawda jazdy, geniuszu.
Zanim chłopak ruszył dalej, odwrócił się do mnie i z przejawem psychopatycznej radości oznajmił:
- To witaj w klubie.
     Zdecydowanie wolałam już nie drążyć tego tematu. Jeśli bym zginęła w tym aucie, z takim kierowcą, przynajmniej mogłabym przyznać, że moja śmierć nie byłaby nudna.

Podobno dom Andii i Samuela znajdował się po drugiej stronie miasta. Po półgodzinnej ciszy postanowiłam się odezwać. Samo wymyślenie, jak powinnam zacząć pogawędkę, równocześnie skupiając się na drodze, by co jakiś czas przypomnieć Coltonowi, że też tu jestem i chciałabym wysiąść z samochodu w jednym kawałku było dość trudne.
- Jesteśmy drużyną? - zapytałam po chwili.
- Czy to podchwytliwe pytanie?
Byłam pewna, że specjalnie tak odpowiedział, by zrobić mi na złość.
- Ależ oczywiście, że nie.
- Więc raczej jesteśmy.
Pierwszą fazę miałam już za sobą.
- W zespole liczy się...
- Zaufanie.
- No tak - burknęłam - poza tym ważna też jest szczerość.
- Rechi, wiem do czego dążysz. Obiecuję ci to wytłumaczyć.
- Colton, zrozum. Chcę wiedzieć teraz. Co, jeśli próbujesz mnie wykorzystać? Na przykład gdy spotkamy się z Andią, padnę jako pierwsza, bo zaufałam pewnemu przygłupowi, który obiecał, że wszystko wytłumaczy mi "potem".
- Masz mnie za oszusta?
- Nie wiem, za kogo cię mam! Chcę, byś był ze mną szczery.
- Przyjdzie czas na szczerość...
- Już przyszedł! Dawno temu!
Starałam się nie wpaść w szał. Jedyne, czego pragnęłam, to poznać prawdę. Bolało mnie serce, że wydzierałam się na Coltona, ale nie widziałam innego wyjścia.
- Nie jestem głupia. Wiem, że coś zaplanowałeś. Do tego razem z Andią.
- Andia to moja przyjaciółka.
- Więc dlaczego tak bardzo pragniesz jej śmierci?
- Ja nie chcę, by ona...
- Ale robisz wszystko, by do tego doszło! Pomagasz Weegsowi, trenujesz mnie i teraz jedziesz ze mną, by ją zabić! Czy to są sytuacje definiujące normalną przyjaźń?!
- Może i są! Poza tym co ciebie obchodzą moje relacje z Andią!
- Gdyby nikt mnie nie wmieszał w te wasze pieprzone podchody, to miałabym to w dupie! Niestety wielki pan doktor wybrał akurat mą osobę, więc staram się przetrwać w tym bagnie!
- Starasz się przetrwać? Co ty sobie znów obmyśliłaś?
- Nie mówisz mi o co chodzi. Mamy załatwić Andię, ale jesteś tajemniczy. Co, jeśli Andia zabije mnie? Może tobie o to chodzi, co? Ja zniknę, a ty i twoja wielka przyjaciółka będziecie mogli załatwić doktorka.
- Rechi...
- Może masz mnie jedynie za zabawkę?! Jestem w tej grze tylko po to, by Weegs myślał, że zlikwiduję jego wroga, a tak serio wy zlikwidujecie mnie i sobie gdzieś uciekniecie?
- O czym ty do cholery mówisz? W życiu nie potraktowałbym ciebie jak zabawki.
- Skąd mam mieć tą pewność?
Dopiero gdy nastała cisza, zauważyłam, że Colton zatrzymał auto. Siedział na fotelu kurczowo trzymając się kierownicy.
- Zależy mi na tobie, idiotko. Nie umiesz tego zauważyć?
Od przedszkola marzyłam, by chłopak powiedział coś takiego. Znaczy, omijając słowo "idiotko" byłoby idealnie. Serce zaczęło mi bić szybciej. To wszystko było jakieś chore. Próbowałam uspokoić myśli. Chciałam zadać jeszcze tylko jedno pytanie.
- Dlaczego chcesz, bym zabiła twoją przyjaciółkę?
- Nie ja tego chcę, tylko ona.

niedziela, 15 grudnia 2013

Rozdział 15

Wcisnęłam się w głąb fotela, przygryzając wargę.
- Nie chcę, by to tak wyglądało.
- Przykro mi.
- Colton, nie pomagasz.
- Uwierz, chciałbym cię jakoś pocieszyć, ale obydwoje wiemy, jak będzie.
Cały wczorajszy dzień przesiedziałam, rozmyślając różne opcje, które mogłabym wcisnąć tacie, gdy zapyta się, gdzie jest mama. Oczywiście nie potrafiłam stworzyć niczego sensownego. Wstałam koło piątej trzydzieści. O szóstej poprosiłam Coltona, żeby ze mną poćwiczył. Po pięciu godzinach odechciało mi się próbować chociażby wycelować w chłopaka, więc usiedliśmy w salonie, kunując przeróżne scenariusze z serii "co będzie potem".
- Jeśli co jakiś czas bym ich odwiedzała?
- Eh, kiedyś w końcu dojdzie do kontaktu fizycznego, chociażby przez przypadek, a wtedy będzie kicha.
- Teoretycznie mogę gdzieś wyjechać, ale zostanę tutaj. Przynajmniej będę sprawdzać, co u taty.
- Problem polega na tym, że jeśli zostaniesz, Weegs to wykorzysta. Idź spal tamtego, tego i tak dalej.
Zamknęłam oczy i odchyliłam głowę do tyłu.
- A ty co byś zrobił?
- Poszedłbym do zakonu.
Spojrzałam na niego, po czym oboje wybuchliśmy szczerym śmiechem.
- Wiesz, siostry zakonne pomagają innym. W tym jestem słaba.
- Przesadzasz. Raz na tydzień wyniesiesz śmieci i będzie w sam raz.
- U mnie w domu takie rzeczy nazywa się cudem.
- Czyli nie jesteś pomocną córeczką?
- Niestety nie.
- Chrzanić to. Też nie byłem dzieckiem na medal.
- Tego to się akurat spodziewałam.
- No cóż, podobno dziewczyny lubią niegrzecznych chłopców.
- Jeśli twoje łobuzerstwo polega na rozbijaniu wszelkich przedmiotów, bo w sumie tylko to zauważyłam, to współczuję dziewczynie, która będzie musiała z tobą przetrwać.
- Zjechałaś mnie - Colton położył dłoń na sercu - aż mnie w środku zabolało.
- Ojej, biedny chłopczyk.
- Ranisz jeszcze bardziej. Powinnaś zwracać uwagę na ludzkie uczucia, ty bestio.
- Oh, następnym razem postaram się nie urazić szanownego pana.
- Jeśli tak bardzo żałujesz, to możesz mi zrobić kanapkę na przeprosiny.
- Możesz pomarzyć.
- Widzę, że prowadzimy tutaj miłą pogawędkę - krzyknął Weegs z swojego gabinetu. - Byłoby wspaniale, gdyby wielmożnej młodzieży zechciało się ruszyć tyłki i przyjść tutaj.
- Ależ oczywiście, już pędzimy - odpowiedział Colton równie głośno.
Z niechęcią podniosłam się z fotela. Weegs siedział przed biurkiem, wgapiając się w gazetę.
- Od kiedy interesujesz się społecznością?
- Od kiedy oni interesują się tym.
Rudzielec odwrócił gazetę w naszą stronę, ukazując zdjęcie lodowego posągu w jakimś budynku. Nawet nie przeczytałam nagłówka, tylko zerknęłam na doktora.
- Andia?
- Tak.
- Wpadła w jakiś szał czy co?
Mina Coltona dawała wiele do namysłu. Patrzył się na artykuł, jakby nie wierzył, że to się dzieje naprawdę.
- Coś nie tak? - spytałam cicho.
Ten tylko zmarszczył brwi, podnosząc głowę.
- Już sam nie wiem. To nie było w stylu....
- Niestety to zrobiła -warknął Weegs, nie pozwalając dokończyć chłopakowi zdania. - Musicie się pośpieszyć. Najlepiej będzie zakończyć tą sprawę jak najszybciej.
Czułam, jakby coś przede mną ukrywali. Colton zdecydowanie coś wiedział, ale przy  doktorze nie miał jak dojść do słowa.
- Więc co mamy robić?
- Dzisiaj wyruszycie.
- Przecież nie mamy pojęcia, gdzie ona się ukrywa.
- Doskonale to wiemy - sprostował Weegs. - Nie opuściła miejsca ze zdjęcia.
- Na pewno kręcą się tam dziennikarze. Sam ten fakt musiał ją stamtąd wypędzić.
- Jedynie w porze dnia. Andia musi gdzieś spać, więc wraca tam na noc.
- Skąd to wiesz?
Weegs odchrząknął, po czym zatopił palce w swoich jak zwykle przetłuszczonych włosach.
- Poszła tam, bo to jej dom. Ludzie przywiązują się do takich rzeczy, jak zabawki, czy chociażby budynki.
- Mieszkała tam?
- Zanim jej rodzice umarli - dodał cicho Colton.
- Jest godzina - tu doktor spojrzał na zegarek - hm czternasta. Koło dwudziestej wyruszycie.
- Czy to nie trochę za wcześnie? Nie chodzi o godzinę, ale nie wiem, czy dam radę...
- Będzie dobrze - chłopak uśmiechnął się do mnie. - Czym szybciej, tym lepiej.
- Idźcie się przygotować.
Colton pociągnął mnie za rękaw, prowadząc do swojego pokoju. Szerze mówiąc bałam się, że wszystko schrzanię, a z drugiej strony chciałam mieć to z głowy. Gdy już znaleźliśmy się wewnątrz pomieszczenia, chłopak puścił mnie i zaczął mówić:
- Kiedy już znajdziemy Andię, proszę, byś od razu się na nią nie rzucała.
- Dlaczego? Skoro jest groźna, powinnam to załatwić jak najszybciej...
- To tylko prośba. Chciałbym zamienić z nią parę słów.
- Ale jeśli...
- Rechi.
- Okay. Będę powściągliwa.
- Dzięki. Lepiej idź do siebie, prześpij się trochę, wieczorem cię obudzę.
- Już lecę.
Wyszłam z pokoju, powoli zmierzając w głąb korytarza. Wcale nie śpieszyło mi się do ucięcia sobie drzemki. Postanowiłam odwiedzić pewien pokój.
     W środku było dokładnie tak samo, jak zapamiętałam. Pluszaki oblegające kanapę. Otworzyłam okno, po czym usiadłam przy ścianie, ściągając sweter.
     Zamierzałam skorzystać z sytuacji. Jeśli Colton chciał pogadać z Andią, może także uda mi się coś z nią wynegocjować. W głowie kłębiło mi się od przeróżnych myśli. A co, jeśli dotknęłabym Andię w tym samym momencie, co ona mnie? Była opcja, że jedna z nas zginie, a druga przeżyje. Ale były też szanse, że wydarzy się coś innego, i tego planu zamierzałam się trzymać....



_______________________________________


buuu, zbliżamy się do końca. mam nadzieję, że te ostatnie rozdziały się wam spodobają. w sumie nie będzie ich zbyt dużo, koło dwudziestu? pragnę, by chociaż przed tą końcówką wszyscy, którzy czytają, dawaliby znaki, że są tu ze mną i czytają. oczywiście to zależy tylko od was, czy napiszecie komentarz czy nie, ale liczę,że ta minuta was nie zbawi.
do następnej notki. (: