piątek, 18 października 2013

Rozdział 5

4 maja 1996 sobota

Stan Martiego(szczur, którego oswoiłem) pogarsza się. Weterynarz stwierdził, że nie jest w stanie pomóc, nieczęsto zdarzają się mu tacy pacjenci. Niestety zdążyłem się do niego przyzwyczaić. Jest mniej wkurzający niż dzieci mojego kuzyna. Nauczyłem go już wspinać po mojej nodze, brzuchu i klatce piersiowej, aby w końcu osiadł na ramieniu. O dziwo pierwszy raz czuję, że nie dam rady znieść samotności, gdy on odejdzie.

13 maja 1996 poniedziałek

Może postąpiłem źle. Może nie powinienem oswajać Martiego. Zrobiłem głupotę. Jak mogłem wszczepić mu opluxum. To chyba z desperacji. Boję się, boję się. Zależy mi na głupim zwierzęciu, czy to nie zabawne? Przecież wiedziałem, że długo nie pociągnie. Za dużo chorób, był za młody. Jednak to zrobiłem.
Człowiek jednak jest głupcem. Pozwala wtargnąć do swojej duszy czemuś, świadomy faktu, że to zaraz odejdzie.

30 maja 1996 czwartek

Niesamowite! Po 17 dniach Martie jest jak nowy. Żadnych oznak chorób, całkowicie wyzdrowiał. Przecież ledwo co utrzymywał się na swoich kruchych łapkach. Wszystkie eksperymentalne zwierzęta po tym czasie zamarzały. Czyżby to przełom w moich badaniach? Czy opluxum wszczepione w chory organizm lepiej się oswaja i wspomaga zwierzę? Nie mogę oczywiście już świętować, ale będę trzymać kciuki za Martiego. Przeraża mnie fakt, że nie będę mógł go dotknąć, ale będę pocieszać się myślą, że wciąż żyje.




- Ale jak to?! - Jane krzyknęła, a ja automatycznie odsunęłam telefon od ucha. - Jesteś tam kompletnie sama?
- Na to wychodzi – mruknęłam, siedząc w wannie w niewielkiej łazience. Wrząca woda pochłonęła moje ciało, a ja, nareszcie odprężona po całym dniu leżenia w nudnym łóżku i odpowiadania na głupie pytania doktora poczułam się wolna. - Chyba się tym nie przejmuję.
- Chyba? Co oznacza twoje chyba?
- Wyobraź sobie, że trafiłabym na jakiegoś zboka-podglądacza. Nie byłby on przyjemnym kompanem.
- Litości, Rechi. Wolisz być pustelnikiem, gdy możesz nabijać się z napaleńca?
- Najwidoczniej. Nie spakowałam odpowiedniej bielizny na takie przeżycia – parsknęłam, wyciągając czerwone nogi z wody.
- Jutro postaramy się wpaść z Jasonem.
- Tylko przynieście coś słodkiego. Błagam.
- Hmm, da się zrobić. - Nastąpiła przerwa, a potem Jane ryknęła – NIE MAMO, NIE CHCĘ KIEŁBASY. TAK. TAK. ZJEM KANAPKI.
- Kiełbasa jest bardzo smaczna – zaśmiałam się.
- No pewnie – odpowiedziała. - Sorki, ale muszę kończyć. Mama mnie chyba nie słyszy.
- To musi być głucha.
- Ha ha. Dobranoc.
- Pa.
Odłożyłam telefon na szafkę stojącą obok wanny. Popatrzyłam na parę lecącą do góry, która oblegała moje nogi. Usiadłam, jeszcze raz oblewając się gorącą wodą, po czym wstałam, sięgając po ręcznik. Natychmiastowo zakręciło mi się w głowie, więc przyległam do zimnej ściany. Oparłam się o nią, próbując odegnać rozmazany obraz z mojej głowy. Zawsze tak było, gdy kąpałam się w ciepłej wodzie. Wstawałam i było mi słabo. Mimo to nigdy nie odmówiłam sobie tej przyjemności, chociaż wiedziałam, że powinnam lać nieco zimniejszą wodę.
Gdy kolorowe plamki zniknęły, owinęłam się ręcznikiem i stanęłam mokrymi stopami na futrzanym dywaniku. Szybko wytarłam się suchym szorstki materiałem i ubrałam czarną bieliznę. Stanęłam przed wielkim lustrem, spoglądając na swoje ciało.
Nie mogłam powiedzieć, że byłam brzydka. Nie mogłam także przyznać, że byłam piękna. Nie narzekałam na swoje ciało. Miałam falowane brązowe włosy po ramiona, piwne oczy. Cóż, moje piersi nie były kosmicznych wielkości, ani nie miałam idealnej talii, a tu i ówdzie można było dostrzec skutki obżerania się snickersami. Byłam przeciętna, jak miliony innych przeciętnych dziewczyn na Ziemi, i z tego powodu się cieszyłam.
Szybko założyłam granatowe spodenki i szeroką niebieską koszule nocną. Wyszłam z łazienki, cicho zamykając za sobą drzwi. Światła na korytarzu były pogaszone, więc po omacku spróbowałam dostać się do mojego pokoju. Nie było tu żadnych okien, co utrudniało cała sprawę. Odliczałam kroki. Dziesięć, piętnaście...
TRZASK!
Gwałtownie odwróciłam się w stronę dziwnego dźwięku. Oczywiście nic mi to nie dało, bo i tak niczego nie widziałam. Stałam osłupiała, przygotowując swoje ciało do ucieczki – bądź obrony.
TRZAK! Następnie usłyszałam ciche klniecie, a potem ktoś zaświecił światło.
Przede mną pojawił się wysoki czarnowłosy chłopak z zielonymi oczami, które patrzyły na mnie z drwiną.
- Co jak co, ale wiedz, że faceci wolą bardziej obcisłe koszulki.
- Obiecuję, że jak jakąś znajdę, to z przyjemnością ci ją pożyczę – rzuciłam z uśmiechem w jego stronę.
- Nowa jest waleczna, lubię takie tygrysice. - powiedział, stając obok mnie i imitując dłonią kocią łapę.
- Nowa? - spytałam zdziwiona.
Chłopak natychmiast przybrał kamienną twarz. Zerkał w moją stronę, jakby chciał coś przekazać. Przybliżył twarz do mojego ucha i szepnął:
- Witam w piekle.
Odwróciwszy się, zniknął w nieoświetlonej części korytarza.
Zostałam sama, z zbitą wazą na środku pomieszczenia, i z lodowatym dreszczem nawiedzającym moje ciało. Niski głos chłopaka dalej dźwięczał w mojej głowie, pozostawiając za sobą echo rozbrzmiewające coraz to ciszej echo. Po chwili ocknęłam się i ruszyłam do pokoju. Szybko rzuciłam ciuchy i telefon na jedno z krzeseł, po czym położyłam się na łóżku, przykrywając lodowatą pościelą. Błagałam, by sen pochłonął mnie jak najszybciej.

- Wstawaj! - wrzasnął radosny głos tuż obok mojego ucha.
- Jane, puka się! - krzyknęłam zdenerwowana, przecierając oczy.
- Pukałam, ale królewna spała. Przynieśliśmy coś słodkiego!
- Daj. Batonika. Już. - Rozbudzona usiadłam na łóżku, zauważając Jasona, który trzymał w rękach czerwone opakowanie z napisem „CUKIER BIAŁY”.
- Za swoje beznadziejne powitanie wygrałaś kilo cukru! - zaśmiał się chłopak.
- Przepraszam – próbowałam zachować resztki spokoju, jakie we mnie pozostały – ale co to ma do cholery być.
- Chciałaś coś słodkiego, więc postanowiliśmy zaszaleć – dziewczyna usiadła na skraju łóżka. Niemal od razu zepchnęłam ją na podłogę.
- Jesteś niegodna tego miejsca – syknęłam przez zęby.
- Dobra, nie chcę, byś nas dziś zabiła – wtrącił się Jason. - To są moje zakupy. Matka zrobiła dość długą listę i postanowiliśmy cię  wkręcić. - Wyciągnął z kieszeni snickersa i rzucił go na pościel. - Smacznego.
- Nie wybaczam tak łatwo – parsknęłam.
Chłopak wyciągnął z kieszeni drugiego batonika, i postąpił tak samo jak z pierwszym.
- Grzechy odpuszczone – mruknęłam, rozpakowując zdobycz i zatapiając w niej swe zęby. Dopiero teraz przypomniałam sobie, że nie jadłam kolacji.
- Ubierz się, a my spytamy się doktorka, czy możesz wyjść na spacer – oznajmiła przyjaciółka, wstając z podłogi i wychodząc razem z Jasonem.
Wyskoczyłam z łóżka, biorąc do rąk pierwsze lepsze ubrania i zakładając je na siebie. Pomysł spaceru brzmiał wspaniale. Zerknęłam w lusterko po drugiej stronie pokoju. Moje włosy stanowiły istne gniazdo dla ptaków. Chwyciłam szczotkę, zrobiłam parę machnięć wokół głowy, po czym rzuciłam ją w kąt pomieszczenia i wyszłam.
Zbiegłam schodami na dół, kierując się wprost do gabinetu doktora Weegsa. Drzwi były otwarte, więc nawet nie zatrzymałam się, by zapukać. Ku mojemu zdziwieniu zastałam tam tylko Jasona i Jane, przeglądających papiery na biurku.
- Gdzie rudowłosy psychopata?
- Nie ma go – odpowiedział chłopak.
- Więc... Co robicie?
- Rutynowa selekcja dokumentów.
- Od kiedy bawicie się w inspektora Gadżeta? Nie przeszukuje się kogoś rzeczy dla zabawy.
Jane uniosła głowę w moją stronę.
- Jesteś pewna?
- Dobra, pokażcie to – dodałam, stając obok nich i przerzucając niezrozumiałe dla mnie strony pokryte atramentem.
- Patrzcie – Jason podniósł kalendarz leżący obok kartek, odsłaniając czarny zeszyt. Wyglądał na dość stary i zużyty. Musnęłam palcami pogniecioną okładkę.
- Mogę w czymś pomóc? - za swoimi plecami usłyszałam głos Weegsa. Cała nasza trójka odwróciła się w tym samym momencie.
- Właściwie to tak – próbowałam mówić wolno i zrozumiale, ale moje serce bijąc jak szalone ledwo mi na to pozwalało. - Chciałam się zapytać, czy mogę wyjść na spacer? Świeże powietrze dobrze by mi zrobiło.
- Jeśli chcesz świeżego powietrza, otwórz okno w pokoju - rzucił oschle. - A teraz przepraszam, ale musicie opuścić mój gabinet. Muszę wypełnić parę protokołów, a do tego niezbędna jest cisza.
- Przepraszamy za najście.
Jane wyszła jako pierwsza, za nią ja, a na końcu Jason. Powoli wchodziliśmy po schodach, prawie to skacząc po stopniach, przez co w całym domu nieprzyjemnie skrzypiało.
Gdy tylko zamknęłam drzwi od pokoju, powiedziałam:
- Muszę się stąd jak najszybciej wyrwać.


__________________________


i tak oto kawałek zamiarów Weegsa - jak i moich - został odsłonięty.
mam nadzieję, że dalej uda mi się utrzymać akcję, nie zanudzając was. bardzo dziękuję wszystkim komentującym. wasze opinie pomagają zabrać się za następny rozdział :D

wtorek, 15 października 2013

Rozdział 4

Blada dłoń lekko zacisnęła się na klamce, przekręcając ją w dół. Popchnęła drzwi do przodu, stawiając stopę na ciemnych płytkach. Słońce smugami przedostawało się do przedsionka przez małe okienko nad framugą. Przy wejściu stała szafka zdobiona warstwą kurzu. Dziewczyna stanęła przed nią, spoglądając na wyżej położony przedmiot. W popękanych, brudnych pozostałościach po ogromnym lustrze pojawiły się blond włosy. Andia uśmiechnęła się smutno do odbicia, ściągając swój płaszcz i rzucając go na podłogę. Z góry dochodziły odgłosy dziwnej muzyki i głośne śmiechy. Ruszyła ku drugim drzwiom, powoli uchylając je.
Stanęła pośrodku pokoju, obracając się dookoła. Stary, dawno nieużywany kominek chował się w rogu pomieszczenia, obok niewielkiej maszyny do szycia. Na skórzanej kanapie widniały pozostałości po rozbitej szybie. Po ziemi walały się puszki po piwie, czy puste już paczki papierosów.
Dziewczyna przycisnęła dłoń do ust, próbując zamaskować jęknięcie.
- Kto... kto mógłby... coś takiego... - wymruczała, padając kolanami na rozbite szkło. Lepka krew zaczęła pokrywać podłogę. - Nie... Nie pozwolę!
Andia szybko wstała , nie zwracając uwagi na ból.
- HALO, JEST TU KTOŚ? - krzyknęła, czekając na odpowiedź. Muzyka w jednej chwili ucichła. Andia usłyszała jedynie ciche kroki na piętrze. Drżąc ruszyła w stronę schodów, powoli stąpając po spróchniałych stopniach. Obrazy, które niegdyś zdobiły ściany zostały zastąpione rożnymi wulgaryzmami i rysunkami. To wszystko brzydziło Andię. Przecież to był czyiś dom, jej dom. Nie można tak postępować z cudzą własnością.
Gdy znalazła się na szczycie schodów, ponownie krzyknęła:
- Jest tu ktoś?!
Idąc wzdłuż korytarza słyszała coraz to głośniejsze szepty. Dobiegały z pokoju rodziców. Nie wahając się ani sekundy otworzyła drzwi. Na podłodze siedziała dziewczyna ubrana niczym kobieta lekkich obyczajów, z papierosem w buzi. W pomieszczeniu znajdowało się jeszcze trzech chłopców, którzy stali przy oknach, prawdopodobnie gotowi do ucieczki.
- Ja pierdole, ale mnie wystraszyłaś ! - wykrzyknął jeden z nich. - Już mieliśmy spieprzać, bo wiesz, suki lubią te okolice.
Andia stała jak kamień, nie rozumiejąc całej sytuacji.
- Czy.. Czy to wy zrobiliście to wszystko? - bąknęła z przerażeniem, patrząc na pokój rodziców.
- Zajebiste, no nie? Trochę nam to zajęło, ale wreszcie to jakoś wygląda.
- W ogóle, co taka laska tu robi sama? Zabłądziłaś czy co? - spytał drugi, śmiejąc się.
- Mieszkam tutaj – odpowiedziała.
- Tutaj? Przecież każdy idiota wie, że nikt tutaj nie mieszka od co najmniej dziesięciu lat.
- Zostaw ją – powiedziała dziewczyna, uśmiechając się. - Pewnie urwała się z wariatkowa.
- Nie możecie tu być! - zaprotestowała Andia. - proszę was, abyście natychmiast się stąd wynieśli.
Jeden z chłopców podszedł bliżej dziewczyny, jeżdżąc wzrokiem po jej ciele. Przestraszona Andia przywarła do ściany, nie mając gdzie uciec.
- P..Proszę was. Idźcie sobie gdzie indziej....
- Ah, może pójdziesz z nami, co piękna – powiedziawszy, chłopak przyłożył dłoń do ściany, zbliżając twarz do jej twarzy.
- Nie dotykaj mnie... To się źle skończy... Proszę idźcie...
- Chciałbym usłyszeć, jak prosisz mnie o coś innego. – Nieprzyjemnych oddech wydobywający się z jego ust niemalże doprowadzał Andię do mdłości. - Mów mi Alex.
Alex położył swoją rękę na biodrze dziewczyny, próbując przedrzeć się przez warstwy ciuchów. Andia miała ochotę krzyczeć, rzucić się na nowo poznanego chłopaka, ale nie potrafiła. Nie mogła się ruszyć, nie mogła nawet drgnąć. Była przestraszona, nikt nie zbliżał się do niej tak blisko, odkąd skończyła osiem lat. Choć wiedziała jak to wszystko się skończy, chciała poczuć. Znów chciała poczuć dotyk.
Przekręciła głowę w bok, starając się nie patrzeć Alexowi w oczy, gdy ten dotarł już do jej podkoszulka.
- Czego się wstydzisz, mała – zaśmiał się, zdzierając z niej sweter.
Andia upadła, zakrywając dłońmi gołe ramiona i dekolt.
- Alex, wystarczy – powiedział blond chłopak stojący za nim.
- Ben, wyluzuj. Przecież nic jej nie zrobię.
- To nie jest zabawne – dodała nieznajoma, wstając z podłogi i idąc w stronę drzwi . - Zmywam się.
- Ja też – Ben także zniknął w ciemnościach korytarza.
Andia została sama z dwójką nieznajomych.
- Eh, to co z nią robimy? - w głosie Alexa dało się wykryć, że był gotowy do skoku.
- Odwieziemy ją do domu – odpowiedział drugi.
- No chyba sobie jaja robisz.
- Nie – wysoki szatyn wyciągnął do dziewczyny rękę, chcąc pomóc jej wstać. Gdy dziewczyna nie wykonała żadnego ruchu, lekko ujął jej ramię dłonią, nie mając pojęcia, że sam przez swoją uczynność skazał się na śmierć.
- Kurwa mać! - odruchowo krzyknął Alex, kiedy zobaczył, że jego kolega zamienił się w lodowy posąg. Na zamarzniętej twarzy wciąż widać było serdeczny uśmiech i przymrużone oczy. - Kim ty jesteś?! - zawołał.
Andia nie odpowiedziała, tylko zaczęła płakać. Znów to zrobiła. Znów odebrała komuś ciepło. Przyciągnęła kolana do klatki piersiowej i schowała twarz w dłoniach.
- Jestem przekleństwem... - szepnęła cicho. - Ja już tak nie chcę...
Chłopak zaczął nerwowo dreptać po pokoju.
- Niemożliwe... Ale jak...
Stanął przed dziewczyną, a z jego twarzy zmyło się zaskoczenie, teraz zamienione w istną furię nienawiści.
- Ty mała szmato... - Alex machnął nogą celując w twarz Andii. Ta odleciała do tyłu, płacząc jeszcze głośniej.
- Ja nie chciałam! Przepraszam!
- Zamknij się! - drugi cios prosto w brzuch. - Zobacz, co zrobiłaś z nim! - wskazał ręką na zamrożonego kolegę. - To twoja wina!
Po trzecim ciosie Andia kuliła na podłodze, a z nosa ciekła jej krew. Przez zaistniała sytuację całkowicie zapomniała o ranach na kolanach, które też zaczęły dawać o sobie znak.
- Ty... - kiedy chłopak chciał pociągnąć ją za włosy, dziewczyna nieświadoma uniosła twarz, a jego dłoń wylądowała wprost na jej czole.
Andia natychmiast zamknęła oczy, wrzeszcząc na samą siebie i płacząc.
- Andia jest zła. Andia musi ponieść karę. Andia już nie chce tak żyć. Andia powinna zamarznąć. Andia nie powinna istnieć. - mruczała, leżąc w niewielkiej kałuży krwi.



_________________________

to już czwarty rozdział, mam nadzieję, że się wam spodobał.
pozostawcie po sobie jakiś ślad. :D

środa, 9 października 2013

Rozdział 3


2 kwietnia 1996 wtorek

Zwierzęta wytrzymują maksimum półtorej tygodnia z wszczepionym opluxum. Próbowałem wszystkiego, chociażby podnoszenia temperatury w klatkach, by zamrażanie trwało dłużej. Nic nie pomogło. Badania stoją w miejscu, a ja coraz częściej muszę wybierać się do ogrodu wykopywać nowe dołki na zwierzęce ciała. W takim tempie do śmierci nie osiągnę niczego.

17 kwietnia 1996 środa

Przez całe dzisiejsze popołudnie musiałem znosić Dagersów. Okropnie szczęśliwe małżeństwo z dwójką bliźniaków. Gdziekolwiek się ruszyłem, za mną szły te małe potwory. Gdyby nie fakt, że Jack jest moim kuzynem, już dawno zaprzestałbym zapraszać ich na obiady. Andia i Samuel omal nie dostali się do piwnicy. Na poczekaniu wcisnąłem im bajkę o złych krasnoludach mieszkających pod domem. Głupie szczeniaki uwierzyły i już więcej nie zbliżały się do drzwi.
Zacząłem eksperymenty na szczurach. Jeden z nich wyglądał na chorego, więc odizolowałem go od reszty. Po pierwsze mógłby zarazić pozostałe szczury, co fatalnie wypadłoby na wynikach badań, a po drugie postanowiłem go oszczędzić. Jest słaby. Chyba go oswoję. W końcu brak mi towarzysza.


Gwałtownie wyciągałam ciuchy z szafy, wciskając je ze złością do dużej granatowej torby. Następnie wtargnęłam do łazienki, chwytając w dłonie szczoteczkę do zębów, pastę i krem do twarzy. Z suszarki zabrałam kilka par skarpetek i bieliznę. Znów weszłam do pokoju, uklękłam koło bukowego biurka i opierając się głową o kant szafki próbowałam dosięgnąć ładowarkę, którą wczoraj tam wkopałam. Ją także spakowałam do torby. Usłyszałam dźwięk dzwonka, po czym wyciągnęłam telefon, który ciągle znajdował się w kieszeni moich spodni.
- I jak tam? - usłyszałam głos Jasona.
- Mały problem, nie będzie mnie kilka dni w szkole.
- A to z jakiego znów powodu?
- Mam pojechać do kliniki jakiegoś świra na obserwacje. Stwierdził, że mam powiększone węzły chłonne i musi się temu wszystkiemu przyjrzeć.
- Aha. Świetnie.
- Uwierz, ja też tego nie chcę.
- Okay. Mam to przekazać nauczycielom?
- Gdybyś mógł...
- Będę już lecieć.
- Jason.
- Tak?
- Nie bądź zły.
- Nie jestem – powiedział cicho. - Przecież to nie twoja wina. Tylko że ostatnio coraz częściej nie mamy czasu się widywać.
- Nadrobimy to, obiecuję. Jeśli chcesz, możesz mnie odwiedzać. Doktor świr pozwolił, by znajomi wpadali i dawali mi notatki z lekcji.
- Rechido....
- Czy ty na serio chcesz umierać w tak młodym wieku? - syknęłam przez zęby do telefonu.
- Eh, wyślij potem sms-em adres tej kliniki. Teraz wybacz, czeka mnie długa rozmowa z Jane.
- Chemia?
- Niestety.
- Miłego mówienia do ściany!
- Tak, tobie też życzę szczęścia w klinice – powiedział, po czym się rozłączył.
Usiadłam na łóżku, rozglądając się po pokoju. Naprzeciw mnie było wielkie okno, z firanką sięgającą do parapetu. Niżej znajdował się kaloryfer, który został udekorowany parę lat wcześniej żółtym kolorem. Po obu stronach okna, na czerwonej ścianie wisiały przeróżne rzeczy, zaczynając od plakatów, a kończąc na rysunkach. Idąc w prawo, na ścianie obok były wypisane cytaty z książek, lektur czy filmów, które otaczały niewielkie, także oznaczone przeze mnie dziwnymi malowidłami drzwi, w których znajdowało się lustro. Z drugiej strony pokoju był wielki regał z wieloma powieściami, moja własna biblioteczka.
Nie chciałam opuszczać tego miejsca. Czasami czułam się tu jak obcy wkradający się na cudzą posiadłość. Raz, w wieku 13 lat musiałam leżeć ponad trzy miesiące na oddziale. Gdy wróciłam do domu, miałam dość białych ścian, które tak, jak w szpitalu, ogarniały cały mój pokój. Poprosiłam rodziców, abyśmy przemalowali sypialnie. Odkąd chwyciłam pędzel, do tej pory nieczęsto się z nim rozstawałam. Zawsze znalazło się wolne miejsce na ścianie, gdzie można było coś domalować, czy przemalować. Codziennością było dla mnie przesuwanie mebli. Chciałam, by mój pokój był czymś wyjątkowym.
- Rechi, zejdź na dół! - ryknął ojciec na cały dom.
- Idę!
Zawiesiłam ciężki pakunek z ciuchami na ramieniu i ruszyłam korytarzem w stronę schodów. Gdy schodziłam w dół, potknęłam się i pochyliłam do przodu, upuszczając torbę, która z hukiem wylądowała wprost pod nogami taty. Ten zerknął na mnie, unosząc brwi.
- Jeśli chciałaś, żebym to od ciebie wziął, wystarczyło powiedzieć.
- Ha ha. Śmieszne.
- Mama czeka w aucie – powiedział, zakładając kurtkę. - Na pewno wszystko spakowałaś?
- Tak tato.
- To chodźmy.
Żadne z nas nie ruszyło na dwór. Staliśmy tak, patrząc na siebie.
- Eh – westchnął wysoki mężczyzna. - Wezmę już tą torbę.
- Jesteś taki miły! - roześmiałam się, całując go w policzek.
Klinika była położona dość daleko od miasta. Jechaliśmy już dobre pół godziny, słuchając się wskazówek podawanych przez GPS-a. Oczywiście moi rodzice w pełni nie ufali takim „zabawkom”, więc mama trzymała w rękach mapę, doglądając celu naszej podróży.
- Za pięćset metrów skręć w prawo – odezwał się GPS.
- Kłamstwa – mama pokazała mi mapę. - Za pięćset metrów nie ma żadnego skrętu!
- Mamo...
- Co?
- Trzymasz to do góry nogami.
Kobieta przekręciła głowę w bok, przymrużając powieki, po czym dodała:
- Nie było tematu.
Wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem.
Po jakiejś chwili stanęliśmy przed wielkim domem. Elewacja była obrośnięta bluszczem, co świetnie pasowało do otoczenia składającego się z wielkich sosen. Gdzieniegdzie przed budynkiem na suchej glebie pojawiały się pojedyncze kępki trawy. Chodnik prowadzący pod schody był nierówny i popękany. Przeszły mnie ciarki, gdy pod jednym z okien zauważyłam lodowy posąg przedstawiający chłopaka z uśmiechem na ustach. Od razu w mojej głowie pojawił się widok tamtego posągu starca. Zanim zdążyłam podejść bliżej, na werandzie stał już doktor Weegs w lekarskim fartuchu.
Mama objęła mnie ręką i ruszyliśmy w jego kierunku.
- Witam was w moich skromnych progach.
- Nie wyglądają na takie skromne – zaśmiał się tata, jeszcze raz zerkając na cały budynek.
- Pani Clarisse przygotowała już dla ciebie pokój – zwrócił się w moją stronę. - Będzie się tobą opiekować podczas tej krótkiej wizyty.
- Przepraszam – zaczęła mama, patrząc na rzeźbę chłopaka w lodzie. - Czy to nie za wcześnie na takie dekoracje ogródka? Przynajmniej chyba posąg powinien znajdować się w chłodnym miejscu.
- Tak... Zamówiłem go jakiś czas temu , a gdy został dostarczony, nie bardzo mi się spodobał, więc wystawiłem go tutaj...
- Rozumiem, ale nie szkoda panu pieniędzy?
- Prędzej czy później i tak by się roztopił – sprostował, zapraszając nas do środka gestem dłoni.
Dom był ogromny. Kiedy rodzice załatwiali formalności z doktorem, ja zostałam oprowadzona przez pielęgniarkę po tym labiryncie korytarzy. Było dokładnie jak w mojej grze, nie licząc oczywiście goniących mnie małp. Jedynym miejscem, gdzie nie miałam wstępu była piwnica. Podobno doktor przesiadywał tam całymi dniami – przynajmniej tak twierdziła Clarisse.
Pokój, który otrzymałam w żadnym szczególnie nie przypominał mojej sypialni. Bladoniebieskie ściany powodowały u mnie senność. Na końcu pomieszczenia stało jednoosobowe łóżko, a naprzeciw niego niewielka szafa na ciuchy. Położyłam torbę na podłodze, próbując wreszcie zaakceptować fakt, że to właśnie tutaj spędzę najbliższe dni.


__________________________
Krótszy rozdział, no ale mam nadzieję, że coś się wyjaśniło. :D
Przepraszam, ale ostatnio ogarnęłam, że nie włączyłam komentarzy dla osób anonimowych. XD teraz każdy może komentować. (:

wtorek, 8 października 2013

Rozdział 2


25 grudnia 1995 poniedziałek

Dni mijają coraz to szybciej, a ja dalej główkuję nad kontrolowaniem mocy kamienia. Zmniejszenie jego powierzchni skutkuje przedłużaniem się czasu zamrażania. Po prawie dwóch miesiącach wydałem majątki na myszy. Po pierwszych próbach ze śmiałością mogę stwierdzić, iż zamrożone obiekty są zdolne do zmiany skupienia. Podejrzewałem właśnie taką reakcję. Cóż, pozostaje próbować dalej.

8 lutego 1996 czwartek

Pan George dowiedział się o moich badaniach. Ten stary idiota nie rozumie wagi tych doświadczeń. Musiałem przenieść cały sprzęt do piwnicy, oraz przysiąc, że przerwę „te chore zabawy”. Kiedy już uda mi się wszczepić w organizm kawałek opluxum (tak nazwałem kamień księżycowy)zobaczymy, czy dalej będzie nazywał to chorymi zabawami.

10 marca 1996 niedziela

Udało mi się rozszczepić opluxum na atomy. Przy takiej wielkości i masie z trudem powinien zamrozić organizm żywy. Oczywiście nie wykluczam, że po jakimś czasie to nastąpi. Póki co obrałem sobie za cel jak najdłuższe opóźnienie procesu zamrażania. Pierwsze atomy wszczepiłem w zwierzęta testowe. Pozostaje liczyć dni i mieć nadzieję na powodzenie.

Z trudem znalazłyśmy miejsce pod jak zwykle zatłoczonym szpitalem. Mozolnie wysiadłam z auta, kładąc torbę na przednim siedzeniu. Zabrałam ze sobą tylko telefon.
- No choć, zaraz zbiorą się wielkie tłumy, a ja nie mam czasu stać cały dzień w kolejce – burknęła mama, także z widoczną niechęcią.
Wchodząc do szpitala jak zwykle starałam się nie zwracać uwagi na chorych. Ludzie przemieszczający się na wózkach inwalidzkich, wspomagających się kulami czy chociażby przewożonych na szpitalnych noszach. Wiedziałam, że jeśli spojrzę w ich stronę, przekłuje mnie igła bólu, zapełniając współczuciem wobec innych. Oczywiście to nie było tak, że nie lubiłam ludziom współczuć. Kiedy byłam młodsza uczęszczałam na różne akcje czy chociażby zbiórki dla ludzi chorych. Problem zaczął się, gdy pewnego dnia chciałam pomóc pewnej dziewczynce wejść po schodach. Na nodze miała bandaż i z trudem brnęła do góry, więc automatycznie ruszyłam w jej kierunku. Zostałam odepchnięta, a dziewczyna powiedziała, że przez osoby takie jak ja czuje się gorsza od innych. Zdałam sobie wtedy sprawę, iż ja, jako osoba teoretycznie zdrowa byłam odbierana negatywnie u osób poszkodowanych, niczym duszyczka pełna uprzejmości biegnąca pomóc inwalidzie tylko z powodu współczucia. Ludzie chorzy nie chcą, by inni rozczulali się na ich widok, nie chcą być brani za słabsze ogniwo. Przez to nie patrzyłam, a przynajmniej starałam się nie patrzeć.
Usiadłszy wraz z mamą w poczekalni liczyłam osoby, które były przed nami w kolejce. Trzy osoby do doktora Herbsa, ja byłam czwarta. Myślałam, że będzie gorzej. Rozsiadłam się na krześle, wyjmując telefon z kieszeni. Próbowałam przejść poziom w grze, z którym męczyłam się całą niedzielę. Gra polegała na zebraniu wszystkich owoców w labiryncie. Brzmiało banalnie. Utrudnieniem były latające stwory usiłujące zabić twoją postać, rzucając w nią różnymi dziwactwami.
Kiedy byłam blisko wygranej i awansowania na następny poziom mama szturchnęła mnie w rękę, przez co nie zdążyłam zaprowadzić mojej postaci do wybranego korytarza i horda złych małp obrzuciła mnie bombami.
- Nasza kolej – powiedziała.
- Dzięki – rzuciłam w jej stronę, wstając i chowając komórkę do kieszeni.
Razem weszłyśmy do niedużego gabinetu z biurkiem na środku pomieszczenia. Jak zwykle zajęłyśmy dwa krzesła obok umywalki. Naprzeciw nas o dziwo nie siedział znajomy doktor, lecz nieznany rudowłosy mężczyzna.
- Przepraszam – odezwała się mama. - Gdzie jest doktor Herbs?
- Przykro mi, ale uległ grypie – Nieznajomy wziął do rąk moją kartę pacjenta – Rechida Tostien?
- Rechi – odpowiedziałam.
- Miło mi, jestem doktor Weegs. Dzisiaj ja przeprowadzę twoje badania kontrolne.
Cicho westchnęłam, opierając się o siedzenie. Było mi to obojętne, kto mnie zbada, byleby zrobił to szybko.
- Proszę, rozbierz się - doktor założył słuchawki medyczne, a ja szybko ściągnęłam bluzę i podkoszulek, po czym stanęłam obok niego. Położył zimną dłoń na moich plecach. Miałam ochotę uciec i schować się pod swoje ciepłe ciuchy.
- Oddychaj głęboko.
Zapadła głucha cisza, po czym kazał się obrócić i przysłuchiwał się mojej klatce piersiowej. Następnie zaglądnął do mojego gardła, zbadał puls, a na sam koniec poprosił pielęgniarkę, by pomogła mu pobrać krew. Po badaniach mogłam się z powrotem ubrać, w już niestety zimne ubrania. W tym czasie doktor wypytywał moją mamę o moje wcześniejsze choroby.
- Jak często Rechi choruje?
- Przynajmniej raz na miesiąc dopada ją jakieś przeziębienie, czy bóle gardła. Nie są za bardzo groźne, ale zezwalam córce pozostawać w domu z powodu złego samopoczucia.
- Wystąpiła ostatnio jakaś choroba układu oddechowego, jak widzę w karcie pacjentki.
- Tak, Rechi miała zapalenie oskrzeli.
- Przed tą chorobą, jakieś dwa miesiące wcześniej była leczona na zapalenie krtani.
- Yhym – przytaknęła matka, a ja usiadłam obok niej.
- Pani córka to dość chorobliwy okaz człowieka.
- Cóż, nie potrafię nic na to zaradzić. - Mama widocznie miała dość tego człowieka.
- Nie chciałbym pani martwić, ale dzisiejsze badania także nie poszły za dobrze. Niski puls, da się zauważyć u pacjentki powiększone węzły chłonne...
- Lecz ona na nic się nie skarży, prawda? - powiedziała, zerkając w moją stronę, a ja ruszyłam głową na znak zgody.
- … więc chciałbym zostawić Rechi na obserwacji. - Dokończył doktor.
- Słucham? - zdziwiłam się. - Przecież nic mi nie jest, czuję się świetnie.
- Jestem lekarzem, potrafię wcześniej wykryć zagrożenie niż inni. Proszę nie kwestionować mojego zdania.
Nie podobał mi się ton, z jakim ten człowiek odnosił się do naszej dwójki. Poza tym nie mogłam w takiej chwili opuścić szkoły, ledwo co zaczął się rok szkolny, a ja już miałam leżeć w szpitalu? To było wykluczone.
- Nie mam jak pozostać na obserwacji, gdyż muszę nadrobić jeszcze materiały z wcześniejszej klasy. Z cudem udało się zaliczyć wszystkie przedmioty z moją frekwencją, i nie chciałabym tego powtarzać w tym roku.
- Zostaniesz przeniesiona do mojej prywatnej kliniki. Poddamy cię obserwacji, chciałbym móc ocenić twój układ odpornościowy, zobaczymy czy moje spekulacje na temat powiększonych węzłów chłonnych się potwierdzą. Oczywiście, jeśli tak bardzo zależy ci na szkole, ktoś z twoich znajomych mógłby przychodzić parę razy w tygodniu z przepisanymi notatkami.
- To ile ona ma tam leżeć, miesiąc?! - oburzyła się matka. - Jeśli to tylko węzły chłonne, nie powinno być z tym większego problemu, może zostać w domu!
Doktor Weegs spokojnie położył długopis na biurku, zerkając na nas.
- Nie martwi pani, że Rechi tak często choruje? Jej organizm już teraz jest osłabiony, a co będzie, gdy osiągnie wiek dorosły. Wszystko się na niej odbije. Czy tego pani pragnie, pani Tostien?
Miałam ochotę wstać i wyjść. Wzięłam głęboki wdech, jak podczas badań i spróbowałam odgonić od siebie obrzydzenie spowodowane zachowaniem Weegsa.
- Poproszę ambulans, by odwiózł panie do kliniki.
- Damy sobie radę – warknęła groźnie kobieta obok mnie. - Jeśli Rechi ma zostać dłużej w PAŃSKIEJ klinice, powinna zabrać ze sobą parę podstawowych rzeczy, prawda? Jeśli mogłabym prosić o adres kliniki. Później odwiozę tam córkę.
Doktor napisał na kartce nazwę ulicy, pożegnał się z nami, a my uciekłyśmy z gabinetu. Dopiero na parkingu moja mama zezwoliła sobie na wybuch.
- Co on sobie myśli?! Nie może sobie ciebie tak po prostu wziąć na cholerną obserwację, bo masz powiększone węzły chłonne. To chyba jakiś idiota, próbujący na siłę być wspaniałym lekarzem!
- Mnie też to nie pasuje, mamo.
- Eh, pakuj się do auta – rzuciła w moją stronę kluczyki. – Ja zadzwonię do ojca i o wszystkim mu opowiem.




______________________________________




Chciałabym poprosić czytający o komentarze, nawet jeśli nie posiadacie kont na bloggerze, miło byłoby dowiedzieć się, ile w obecnej chwili was jest. (:

niedziela, 6 października 2013

Rozdział 1

23 sierpnia 1995 środa

Dzisiaj zawitał u mnie pan George. Podobno ostatniej ekipie, która lądowała na księżycu udało się znaleźć niesamowity kamień. Nie chciał zdradzać więcej szczegółów, ale z sposobu, jakim mówił czuć było podniecenie. Zaprosił mnie do laboratorium. Mam nadzieję, że w sobotę uda mi się dowiedzieć nieco więcej o tym odkryciu.

26 sierpnia 1995 sobota

Odwiedziłem doktora Georga w laboratorium. To, co zobaczyłem było niepojęte!
Nie mogę dalej pisać, przyszli goście.

27 sierpnia 1995 niedziela

Kamień, który potrafi zamrażać! Pomyśleć, że coś takiego kryło się przed nami przez setki lat właśnie na księżycu! Ile to nam daje możliwości... Nowe badania, nareszcie wrócę do laboratorium! Kto by wiedział, że wszystkie żyjące istoty zostały zamrażane.
ZAPAMIĘTAJ!
Nigdy nie dotykaj kamienia księżycowego bez odpowiedniego zabezpieczenia.

1 listopada 1995 środa

Co, jeśli złączyłbym kamień z istotą ludzką? Oczywiście musiałbym znaleźć sposób, aby ta istota nie uległa zmrożeniu... Muszę okryć sposób osłabienia mocy kamienia. Do tego potrzebuję pacjentów, zdecydowanie... Nie, nie mogę zacząć od ludzi. Chyba będę musiał udać się do sklepu zoologicznego.



******


TERAZ

- NASA ogłasza, że niedługo zaczną się kolejne przygotowania do podróżny na księżyc. Tym razem ekipa Rosvelta ma zbadać tereny, w których znaleziono złoża zamrożonej wody. Czy niedaleko nas mieszkają tajemnicze organizmy, gotowe zawładnąć ziemią? Przejdźmy do pogody. W tym tygodniu.... - telewizor nagle zamilkł, a kolorowy ekran, w którym przed chwilą oglądałam wiadomości zamienił się w czarną plamę.
- Zbieraj się do szkoły – burknęła mama w moją stronę.
Niechętnie wstałam, ściągając nogi ze stolika. Drewniana podłoga nieprzyjemnie skrzypiała, gdy stawałam na niej czarnymi trampkami. Ominęłam stolik, na którym leżała książka mamy o nastolatkach i ich problemach w okresie dojrzewania. Przeszłam obok schodów i wślizgnęłam się do kuchni, zabierając kanapki zapakowane w woreczki śniadaniowe.
- Po szkole wybieramy się do lekarza, więc proszę, odpuść sobie włóczenie się z Jasonem po mieście.
- Tak jest, kapitanie. - Zasalutowałam do kobiety stojącej obok umywalki, po czym obróciłam się i weszłam do przedsionka. Schowałam drugie śniadanie do brązowego plecaka, założyłam kurtkę , buty, owinęłam twarz szalikiem i ruszyłam do szkoły.
Zima w tym roku nawiedziła nas dość wcześnie. Mimo iż słońce mocno świeciło, nie było w stanie odgonić mroźnego powietrza. Ledwie rozpoczął się listopad, a wszyscy wyczekiwali śniegu. Nie lubiłam jesieni ani zimy. Dość często chorowałam, a niska temperatura wcale nie pomagała poczuć się lepiej. Odkąd byłam dzieckiem, miałam niską frekwencję w szkole. Odbijało się to na mojej nauce. Wiecznie w tyle, próby dogonienia rówieśników, siedzenie w szkole do szesnastej tylko po to, by napisać zaległy sprawdzian z matematyki. Jednak zawsze zdawałam do następnej klasy bez problemów. Jason – mój przyjaciel – pomagał mi w lekcjach, przez co nawet po dłuższej nieobecności dawałam sobie radę na lekcjach.
Telefon zadzwonił w mojej kieszeni. Piosenka Three Days Grace dźwięczała w powietrzu. Wzięłam komórkę do ręki i odebrałam:
- Halo?
- Od wczoraj do ciebie dzwonię, a ty nie odbierasz!
- Przepraszam Jane – westchnęłam – pewnie zostawiłam telefon w kurtce i poszłam do pokoju. Sama dobrze wiesz, że gdy włączę muzykę, to tak jakbym odłączyła się od świata.
- Dobra, nieważne. Jaką masz pierwszą lekcję?
- Historię.
- Z Caksońką?
- Niestety, a co, zamierzasz zarywać pod klasą do Jasona?
- Przestań – warknęła – chciałam go tylko poprosić, by pomógł mi zrozumieć szereg homologiczny alkanów. Jutro będę mieć z tego kartkówkę, i jeśli nie napiszę jej co najmniej na trzy, tata odłączy internet!
- Tak, to już ogólnoświatowa tragedia. Słuchaj, spotkamy się pod szkołą, bo nie wzięłam rękawiczek i cholernie mi zimno w ręce.
- Pośpiesz się, za dziesięć minut zaczną się lekcje.
Rozłączyłam się i z powrotem schowałam telefon do kieszeni, przy okazji wyciszając go. Przyśpieszyłam kroku, omijając dzieci idące z rodzicami. Nie dość, że budynek gimnazjum stał obok podstawówki, to chodnik był wąski. Dojście na czas na lekcje było misją niemalże niewykonywalną.
Przepchawszy się między ludźmi rzucałam za sobą niewyraźne „przepraszam”. Gdy znalazłam się przed szkołą zostały trzy minuty do dzwonka. Z trudem dostałam się pod swoją szafkę, wrzuciłam do niej kurtkę i szalik, zabrałam książkę do historii i biegiem ruszyłam pod klasę. Na szczęście pierwszą lekcję miałam w starej części szkoły. Dyrektor wyznaczył nam wiekową salę, gdyż było tam mnóstwo replik obrazów różnych bitew, które nie zostały przeniesione do nowszej części gmachu. Było tu o wiele ciszej i spokojniej niż w miejscach, gdzie pierwszaki miały swoje lekcje.
Wielki korytarz prowadzący przez pierwsze piętro wydawał się być opuszczony. Farba odpryskiwała ze ścian, a wystające panele głośno skrzypiały. Niekiedy pojawiały się świeżo wymalowane drzwi do opuszczonych sal, z których już nikt nie korzystał. Na samym końcu korytarza stało koło dwudziestu pięciu osób. Moja klasa była dość nieliczna, przeważały w niej dziewczyny.
- Nareszcie trafiła – zawołał wysoki blondyn, uśmiechając się w moją stronę. Ruszyłam w jego kierunku, sprawdzając po raz kolejny, czy na pewno wyciszyłam telefon.
- Była tu Jane? Miała cię poprosić, byś wytłumaczył jej coś tam alkanów.
- Tak. Zrozumiałem tylko tyle, że jeśli będzie źle, odłączą internet.
Zerknęłam na Jasona. Nie dość, że był mądry, to na takiego wyglądał. To chyba przez okulary, które nosił. Ochraniały one jego niebieskie oczy.
- Gotowa na kolejną lekcję wspaniałej historii?
- Oczywiście! Atrakcja na ten tydzień: ścięcie głowy królowi Anglii, Karolowi I!
- Co robimy po szkole? Jane mówiła, że musi kupić jakąś nową płytę Taylor. Ja muszę znaleźć rękawiczki dla Katie. Jakby sama nie mogła pójść do sklepu.
- Ma osiem lat.
- Co z tego? W tamtym roku, gdy miałem jej kupić szalik, zostałem zbesztany za brak gustu.
- Małe dziewczynki nie przepadają za czarnym.
- Więc twoim zadaniem na dzisiaj będzie pomóc mi znaleźć coś różowego i słodkiego.
- Dzisiaj nie mogę. Mam jechać po szkole do lekarza.
- Znowu? - westchnął chłopak. - Co takiego tym razem się dzieje?
- Nic takiego.
- Więc po co cię tam ciągną?
- Badania kontrolne. Pobiorą krew, zbadają puls i takie tam. Nie masz co się martwić – szturchnęłam go łokciem – jutro wrócę.
Chłopak puścił oczko w moją stronę. Potem zadzwonił dzwonek i nauczycielka wpuściła nas do klasy.
Historia była ciekawa. Te wszystkie wojny, starożytne kultury, zagadki, mumifikacje i odkrycie Ameryki. Lubiłam czytać różne ciekawostki, ale nienawidziłam, gdy ktoś kazał mi zapamiętać najmniejszy szczegół wojny domowej w Anglii.
- Rechida Tostien? - huknęła nauczycielka, sprawdzając obecność.
- Rechi – poprawiłam.
- Rechida Tostien? – powtórzyła, informując mnie w ten sposób, że nie interesuje ją moje zdanie.
- Obecna! - krzyknęłam, po czym odwróciłam się do Jasona i szepnęłam – Jak ja jej nie lubię.
- Rechido, masz jakiś problem? - odpowiedział z poważną miną.
- Jasonie, czy marzy ci się dostać w twarz po tej lekcji?
- Oh, przestań. Nic nie poradzisz, że masz tak na imię.
- Owszem, dlatego proszę innych, by zwracali się do mnie Rechi. Jeśli nie będziesz przestrzegać tej prośby, to przygotuj się na śmierć.
- Od kiedy próśb trzeba się przestrzegać?
- Poprawka. To był rozkaz.
Otworzyłam zeszyt i zapisałam temat. Pozostało tylko wyczekiwać końca lekcji, w nadziei, że nie zostanę o nic zapytana.
Po dwónastej przyszła pora na przerwę obiadową. Razem z Jasonem ruszyłam do stołówki, po drodze spotykając Jane. Czarne włosy miała spięte w długiego kucyka, a zielone ciuchy zlewały się z kolorem jej oczu.
- Nareszcie się spotykamy, Tostien.
- Spark, jak poszło na angielskim? - zapytałam rozbawiona.
- Wystarczył słodki uśmiech, abym nie musiała pisać karnej kartkówki.
- Zarywanie do nauczycieli jest zabronione – wtrącił się Jason.
- Ja do nikogo nie zarywam, tylko wspomagam swoim urokiem osobistym marzenie o średniej powyżej 4,75.
- Świetnie. To może opowiesz jaki masz sposób na panią Caksoń.
- Woda święcona i krzyż.
- Zapomniałaś o czosnku – dodał Jason.
- No tak. Jeśli chcesz mieć piątkę, wystarczy powiedzieć, że posiadasz drewniany kołek w plecaku.
- Prędzej połamie ci kości, niż ty dotkniesz ją czymkolwiek.
- Widzisz, kochany Jasonie, liczy się strategia.
- Mówisz, że chcesz pokonać Caksoń swoim marnym pomysłem, gdy ta zna na pamięć strategie wszystkich bitew historycznego świata.
- Zapomnijmy o tym – bąknęła Jane, wchodząc do stołówki.
Wraz z zwiększoną powierzchnią szkoły, przybyło wielu nowych uczniów. Jadalnia była teraz pełna krzyczących, biegających pierwszaków. Drugoklasiści próbowali wywyższać się, zajmując tak zwane „popularne stoliki”. Trzecia klasa natomiast zbytnio nie mieszała się w szkole życie. Oczywiście do trzecioklasistów zaliczali się kapitanowie różnych drużyn, ale nikt z nich nie robił wokół siebie wielkiego szumu. Ruszyliśmy po tace, po czym stanęliśmy w kolejce, aby wziąć coś przypominającego spaghetti. Następnie usiedliśmy przy jednym z pustych stolików stojących na samym końcu sali. Zasiadłam z Jane po jednej stronie, a Jason usiadł naprzeciwko nas.
- Możemy dziś skoczyć do tej budki na stacji? Chciałabym napić się shake'a. - Jane przesuwała posklejany makaron po talerzu.
- Ja cierpię z powodu braku rękawiczek, a ty chcesz się napić shake? - zaczęłam nabijać mięso mielone na widelec. - Poza tym ja nie mogę dzisiaj iść z wami. Lekarz.
- W następnym życiu znajdę sobie przyjaciółkę, która będzie zdrowa jak ryba w wodzie.
- W następne urodziny kupię ci rybę w wodzie – zaśmiał się Jason.
- Dobry pomysł – odpowiedziała. - Choć lepsza będzie ryba na patelni.
- Chcesz zjeść swoją przyjaciółkę – zapytałam z udawanym przerażeniem.
- Jeśli byłaby smaczna.
- Sadystka – jęknął chłopak.
Długo zwlekaliśmy ze zjedzeniem dziwnej papki. Później ruszyliśmy na dwie ostatnie lekcje. Po zajęciach Jason z Jane poszli do galerii szukać szalika dla siostry Jasona, a ja powoli wlekłam się do domu, dokładnie przeszukując listę piosenek w telefonie.
Jednym, z wielu miejsc, których nie cierpiałam, był szpital. Odór chorób i rozpaczy zawsze wisiał w powietrzu. Jadąc z mamą autem modliłam się, aby znów nie musieć spędzać tam całego popołudnia. Miałam dołączyć po badaniach do przyjaciół.
- O czym tak myślisz? - zapytała mama, stając na światłach.
- Nie chcę tam jechać. Mam dość szpitali – mruknęłam cicho, opierając się czołem o szybę.
- To tylko badania, później wracamy. Pomożesz mi przenosić pudła z rzeczami na zimie z garażu do domu.
- Umówiłam się z Jasonem i Jane, nie mogę – próbowałam się obronić, ale i tak wiedziałam, że pomogę mamię.
Gdy zaświeciło się zielone światło, pojechałyśmy dalej.
Moją uwagę zwróciło coś dziwnego. Na środku chodnika przy antykwariacie stał lodowy posąg. Staruszek z wyciągniętą do przodu ręką, owinięty był prawdziwym kocem. Trochę przerażająca scena, gdyż posąg wyglądał na żywy. Wiedziałam, że brzmiało to idiotycznie. Ludzie podziwiali go, robili z nim zdjęcia, przytulali, jakby był jakąś zabawką. Nie miałam czasu przyjrzeć się dłużej, bo właśnie skręciłyśmy autem w jedną z uliczek.
Oparłam się o fotel i próbowałam odprężyć przed badaniami

sobota, 5 października 2013

Prolog

 Czarny płaszcz ciągnął się ospale po chodniku, co jakiś czas zahaczając o ostre końce betonowych płyt. Samotna para butów brnęła powoli przed siebie. Blond loki sięgające przed pas wylewały się z kaptura, przy okazji zasłaniając oczy nieznajomej. Dwa potężne rumieńce mocno odznaczały się na bladej cerze. Co chwilę dało się usłyszeć ciche pociągnięcia nosem. Wiatr był wyjątkowo spokojny. Włączone neony w sklepach oświecały ulicę, a z pobliskiego klubu grała głośna muzyka, pozostawiając za sobą echo w ciasnych uliczkach.
Dziewczyna przystanęła przy wystawie studia fotograficznego. Zdjęcie na samym środku ukazywało dwoje ludzi, złączonych w uścisku. Zakapturzona postać wyciągnęła przed siebie dłoń odzianą w ciemną rękawiczkę bez palców. Lekko musnęła szybę oddzielającą ją od fotografii. Stała tak przez chwilę, podziwiając zdjęcie. Cofnęła dłoń, karcąc się w myślach. Musiała iść dalej.
Mijając kolejne przecznice otuliła się płaszczem. Mróz wdzierał się pod tkaninę, przenikając smukłe ciało dziewczyny.
Zimno. Tak bardzo zimno.
Nieznajoma przystanęła przed przejściem, czekając, aż zielone światło po drugiej stronie ulicy zacznie migać, choć w okolicy nie było żadnego auta. Gdy czerwone promienie zniknęły, ruszyła dalej. Przed sobą zobaczyła mężczyznę siedzącego na schodkach prowadzących do jednego ze sklepów. Był owinięty grubym kocem, a obok niego siedział niewielki kundel. Gdy przechodziła obok usłyszała:
- Panienka nie boi się sama spacerować o takie porze?
Dziewczyna przystanęła, nie odwracając się twarzą do tamtego człowieka. Nie zdawała sobie z tego sprawy, lecz mężczyzna dostrzegł drżenie jej ciała.
- Daleko stąd mieszkasz? - zapytał, lecz ona nadal milczała. Wstał, a na jego twarzy oświeconej teraz światłami można było dostrzec wiele zmarszczek. Próbował zbliżyć się do niej, ale ta błyskawicznie obróciła się na pięcie , stojąc teraz przodem do starca. Srebrzyste oczy skupiły się na ciele mężczyzny.
- Zimno – wyszeptała. - Tak bardzo zimno...
- J...Jestem Will. Mogę cię zaprowadzić do pobliskiego baru, tam może napijesz się czegoś gorącego...
- Przykro mi – odpowiedziała – lecz nie mam pieniędzy. Williamie.
- T...tak? - starzec próbował opanować swoje emocje, ale od dziewczyny wydobywała się dziwna aura. Coś, czego nie był w stanie opisać.
- Czy możesz mnie ogrzać? Tak bardzo mi zimno...
William natychmiastowo ściągnął swój koc, zarzucając go na ramiona nieznajomej.
Ile mogła mieć? Osiemnaście? Dwadzieścia lat? Co tutaj robiła? - te pytania dźwięczały w głowie starca. Próbował się ich pozbyć, lecz na próżno.
Gdy zbliżyła swoje usta do jego ucha, prawie niezauważalnie oddychając, czuł powiew zimna. Czy było z nią aż tak źle?
- Dziękuję, Williamie. – Rzekła spokojnie, po chwili dodając – lecz nadal czuję zimno. Ono jest we mnie... Nie umiem się go pozbyć... Tak bardzo cierpię...
- Jak się panienka się nazwa? Może powinniśmy zadzwonić z budki na pogotowie? Pamięta panienka numer do swoich rodziców, znajomych?
- Nikogo nie mam... Jest mi tak zimno, jestem taka samotna... Williamie, pomóż mi. Ja już nie chcę cierpieć...
- Poczekaj, pobiegnę po pomoc.
- Williamie, nie zostawiaj mnie. Nie chcę być sama. Nie mogę być sama. Tak bardzo mi zimno...
Starzec wyciągnął dłoń, by dotknąć policzka nieznajomej.
- Nie dotykaj mnie. Nie chcę zostać sama.
- Panienko, wszystko będzie dobrze – mówiąc to musnął opuszkami palców twarz nieznajomej. W jednej sekundzie całe ciepło uleciało z ciała, pozostawiając po sobie jedynie lodowy posąg.
Pies, który cały czas leżał obok stóp mężczyzny gwałtownie podskoczył. Uciekając najbliższą uliczką szczeknął dwa razy, po czym zniknął w ciemnościach.
Dziewczyna uśmiechnęła się do nieruchomego już człowieka. Ściągając koc z swych ramion uroniła łzę, które spłynęła powoli na dłoń starca. Otuliła posąg kocem, a następnie przyłożyła siwe wargi do zmarszczonego czoła.
- Przepraszam Williamie... Teraz i tobie jest zimno. Czyż to nie smutne? Tak bardzo chciałeś pomóc, a ciepło twych nadziei rozpłynęło się wraz z dotykiem. Nie chcę być już sama. Moje nadzieje, tak, jak teraz i twoje, są chłodne. Czy uda się kiedyś znaleźć promień, który skruszy warstwę lodu, pozwalając nam ogrzać nasze wnętrza?
W milczeniu oddaliła się od schodów, pozostawiając za sobą lodowy posąg.